poniedziałek, 30 listopada 2015

29. zabawna rozmowa


- Wiesz, że ci zazdroszczę?
- Ty? Czego?
- Tego, że gdyby tylko ktoś spróbował cię skrzywdzić, byłby naprawdę biedny. Bo masz doskonałych strategów dookoła siebie.
- ?
- No, ci twoi koledzy. Oni są genialnymi strategami, widać to na co dzień. A poza tym jestem pewna, że co najmniej dwóch, jeśli nie trzech, chciałoby z tobą być lub przynajmniej spróbować z tobą być.
- X., co ty znowu za głupoty wygadujesz? Gdyby ktoś chciał mnie poderwać, już dawno by spróbował.
- Właśnie nie. Właśnie to dowodzi, że to są ludzie bardzo, bardzo inteligentni i myślący strategicznie. Nie jacyś tam chłoptasie, których po prostu swędzi. Oni już wiedzą, że ty nie lubisz, gdy ktoś nie gra fair play, niektórzy przekonali się na własnej skórze, że to prowadzi do klęski. Dlatego po prostu są obok. Budują swoją pozycję, wspierają, udowadniają, że w różnych sytuacjach można na nich liczyć. Ale jakby co, to wiesz... oni się zbroją.
- Ta. Będą włazić drzwiami i oknami, żeby mnie prosić o rękę... Przyznaj się, co dzisiaj piłaś.
- Nie, właśnie nie byłoby nagłych ruchów, tylko dobra strategia, mówię ci. I dlatego nie zazdrościłabym temu, kto spróbowałby zrobić ci krzywdę. Bo to są tacy ludzie, którzy naprawdę myślą, a myślenie jest cholernie groźne na wojnie.
- Dobra, ale ty już nie pij, naprawdę.

niedziela, 29 listopada 2015

28. kalejdoskop


Pamiętam, jak któregoś z licznych dni, gdy męczył mnie katar, babcia wręczyła czteroletniej mnie lusterko i poinstruowała, jak puszczać zajączki na suficie. Lusterko było małe, kwadratowe; później dostałam większe, w błękitnej ramce, okrągłe. Uwielbiałam zajączki.

Pamiętam, jak Włóczykij przyjechał do nas na dwa tygodnie po swoich egzaminach maturalnych i opowiadał mi fascynujące rzeczy: o planetach, o Egipcie, o minerałach. A najbardziej pamiętam, jak przysunął moje białe krzesełko do okna i postawił mnie na tym krzesełku, żeby pokazać mi ptaki za oknem.

Pamiętam, jak mama po raz pierwszy zabrała mnie do biblioteki w starym dworku. Miałam wtedy może pięć lat i od dłuższego czasu potrafiłam sama czytać. Kiedy weszłam do tego ogromnego (przynajmniej w oczach dziecka) budynku, zbudowanego kilkaset lat wcześniej, oszołomił mnie zapach - było to piękne miejsce z duszą, więc zachwycało mnie tam wszystko, od krętych schotów, nakazujących stawiać wysokie kroki, po kamienne płyty pod nogami, ale właśnie zapach zrobił na mnie największe wrażenie. I kocham zapachy starych budynków do dziś.

Pamiętam, jak Wigilia wydawała mi się być najbardziej magicznym dniem w roku. Magiczne były już przygotowania, które zaczynały się wiele dni wcześniej. Wałkowałam ciasto i (kiedy mama już po mnie poprawiła) wycinałam foremkami pierniczki, kleiłam łańcuchy z babcią, wypisywałam pocztówki (odkąd nauczyłam się pisać - dokładnie nie wiem, ale w wieku 5-6 lat już na pewno), odpakowywałam zawinięte w gazety figurki z szopki, asystowałam przy otwieraniu ogromnej paczki od krewnych mieszkających za granicą, biegałam po pokoju z cudownie pachnącym starymi kłębkami wełny lisem wokół szyi... A po kolacji wigilijnej babcia zabierała mnie do mojego pokoju, zamykała drzwi i mówiła, że czas poczekać, aż aniołki przyniosą prezenty. Czuwałam przy drzwiach, przyciskając ucho do białego drewna: szeleści! Jeszcze szeleści! 

Pamiętam, jak mama pokazała mi slajdy z czasów swojej młodości. Same fotografie były niezbyt zajmujące: jakiś węgierski targ, rozmazane skały w dawnej Jugosławii, a poza tym mnóstwo żaglówek, motorówek, ludzi w kąpielówkach i takich tam. Ale urządzenie mnie zafascynowało. Włączałam i wyłączałam przycisk, zastanawiając się, jak toto działa. Pstryk! - i jest ciotka D., przyjaciółka mamy, jako dwudziestolatka w bikini, wcinająca konserwę na łodzi. Pstryk! - i nie ma ciotki. Odwróciłam projektor do góry nogami, szukając miejsca, gdzie wkłada się baterie. A tam zonk. Żadnych baterii nie było.

Pamiętam, jak o godzinie szesnastej w niedziele, gdy mama wychodziła do kościoła, oglądałam z ojcem "Ulicę Sezamkową" albo odpytywaliśmy się ze stolic państw Europy. Tata nigdy mnie nie zmuszał, żebym się czegoś nauczyła: powiedział tylko, że jest ciekawy, czy potrafię zapamiętać stolice. Potrafiłam.

Pamiętam, jak mama postanowiła zrobić z dużego, tekturowego pudła kuferek na rodzinne fotografie. Wycinałyśmy kwadraty z kolorowego papieru i oklejałyśmy nimi pudło. To była magia w czystej postaci.

Pamiętam, jak siedziałam w trawie i patrzyłam, jak Włóczykij rozbija namiot w naszym ogrodzie.

Pamiętam, jak w jesienne i zimowe dni, kiedy zaskakiwały nas przerwy w dostawie energii elektrycznej, rodzice nauczyli mnie bawić się w teatr cieni. Na stole zawsze stała świeca w porcelanowym kubeczku w kwiaty, a atmosfera była niesamowita, jakby wszystkie cienie z całego świata gromadziły się w jednym pokoju, otaczając małą, białą świeczkę, broniącą dostępu do czegoś nienazwanego.

Pamiętam, jak mama pokazała mi, jak przy pomocy kawałka świecy rysować "niewidzialne" rysunki, które później odczarowywała czernią.

Pamiętam, jak oglądałam z tatą zaćmienie Słońca przez szybkę, a później włączyłam telewizję i przeskakiwałam z kanału na kanał, szczerze zdumiona, że w różnych państwach świata ludzie oglądają to samo zaćmienie i ekscytują się. Nagrałam to na wideo.

Pamiętam, jak Włóczykij przyjechał na weekend, aby wytapetować mój pokój na niebiesko, i zastał mnie siedzącą z miną człowieka śmiertelnie znudzonego nad zeszytem do historii. W poniedziałek miałam mieć sprawdzian z całego działu o renesansie. W zeszycie było niewiele, a podręcznik mnie usypiał.
- Zostaw to, Młoda - rozkazał Włóczykij - ale już. Opowiem ci wszystko, co wiem ciekawego o renesansie.
- Ale przecież chciałeś tapetować!
- Właśnie taki mam zamiar, jedno drugiego nie wyklucza.
I Włóczykij stał na drabinie i zrywał stare tapety, opowiadając mi o mecenacie we Florencji, a ja siedziałam na podłodze szczęśliwa w stu procentach i brudna w sześćdziesięciu.


Pamiętam dzieciństwo lepiej niż niejedno, co wydarzyło się później - na przykład pierwszą szkołę, w której dokuczano mi najbardziej, pamiętam jak za mgłą, jakby coś we mnie zadziałało, żeby ją w jak największym stopniu wyprzeć z pamięci. Z dzieciństwa pamiętam prawie wszystko, czego doświadczałam, i każdemu z tych prostych wspomnień towarzyszą intensywnie przeżywane emocje. Często te wspomnienia i emocje do mnie wracają w nieoczekiwanych momentach, pod wpływem jakiegoś nagłego skojarzenia, i wiem, że inni ludzie nie lubią tych chwil, bo wtedy przystaję, zamyślam się, zagapiam w przestrzeń i nie koncentruję się na tym, co do mnie mówią. Wracam też do nich celowo, gdy jest mi źle.

Najpiękniejszy czas w moim życiu... czas, gdy nie znałam ludzkiej podłości, chamstwa, obłudy, głupoty, gdy nie czułam swojej odmienności, czułam się częścią świata dookoła i to wystarczało, żeby cieszyć się ze wszystkiego, z byle zwyczajnej czynności. Choć świat, który namacalnie znałam, ograniczał się niemal wyłącznie do domu, okolicy oraz kilku domów krewnych i znajomych rodziców, wszystko było piękne i ciekawe, a ludzie, których znałam, dużo wiedzieli i jeszcze więcej rozumieli. Nie byli i nie są to ludzie bez wad, ale chciałabym, żeby wiedzieli, jak bardzo jestem wdzięczna za to, że dorastałam właśnie wśród nich, za to, jak mnie wychowali i za to, że pozwolili mi być sobą. A przede wszystkim - że rozwinęli we mnie zainteresowanie światem i nauczyli mnie fascynować się drobnymi rzeczami. Bo to mi pomogło przetrwać, gdy ten cudowny okres w życiu się skończył i poznałam innych ludzi, którzy wielokrotnie próbowali zdeptać moją indywidualność, wepchnąć moje myśli w ramki i przekonać mnie, że jestem nikim. I ciągle pomaga mi przetrwać.

Inną sprawą jest świadomość, że prawdopodobnie już nigdy nie będę tak szczęśliwa, jak wtedy. Przez pewien czas myślałam, że będę, ale tu i teraz jestem zdania, że nie. A to dlatego, że - jak ktoś powiedział i miało to wydźwięk zdecydowanie pejoratywny - ja chcę się bawić życiem, a nie robić to, co chcą robić inni. Tak, to jest prawda: chcę się bawić. Przynajmniej w te dni, gdy po powrocie pracy i zrobieniu wszystko, co do mnie należy, będę mieć jeszcze choć trochę siły, a już na pewno w weekendy i inne wolne dni. Chcę chodzić po zmroku po krawężnikach, starając się utrzymać równowagę, cieszyć się jak dziecko z pocztówki z Kenii, szukać owadów wśród liści, zatrzymywać się, żeby popatrzeć na biedronkę na dachu bunkra, czytać "Muminki" i wałęsać się po polach. A ludzie tego nie chcą. Przynajmniej nie dorośli, dlatego dorosłość ssie. A już najbardziej nie chcą tego zainteresowani mną faceci, jak mój były, który pragnął statecznej, eleganckiej kobiety, zamierzającej z nim "bywać", albo mój obecny partner, którego mimo wszystko szanuję za bardzo, by go tu za jego podejście do życia obsmarowywać (wystarczy, że N., S. i W. nieustannie o tym słuchają). Nie chcą też kobiety - ot, wolą rozmawiać z koleżankami o serialach TV, porodach i ślubach, niż mieć dziwną znajomą, która zamiast zwykłej firanki ma na oknie węże z tektury, niespecjalnie odnajduje się w ich problemach i hoduje nietypowe zwierzątka. Oczywiście, są wyjątki, ale zaryzykuję stwierdzenie, że widzieć się z kimś takim jak ja raz na jakiś czas jest nawet ciekawie, ale mieszkać razem i znosić to wszystko na co dzień to już zupełnie inna para kaloszy.

Na szczęście to, co powiedziała X., mnie nie uraziło, ponieważ wiem, że to prawda: tak, jestem popieprzoną egoistką i chcę się bawić, sama lub z kimś, kto też chce się bawić. A to dlatego, że jest to jedyne, co sprawia, że mimo całej reszty jeszcze chce mi się żyć.

(Reality is a lovely place but I wouldn't want to live there).

I niedługo, jeśli tylko uda mi się pójść do głowy po więcej odwagi i tupetu, prawdopodobnie zacznę się bawić już na całego.

sobota, 21 listopada 2015

27. zuo wcielone cz. 2


S. o mnie:
- Bałbym się mieć Ciebie tutaj. Ten wizerunek Twój to jest mylny. Ja wiem, kim jesteś. Jesteś niebezpieczna.

czwartek, 19 listopada 2015

26. zuo wcielone


Po tym, jak przez dom przetoczyła się emocjonalno-werbalna burza, tymczasowo zapanował stuprocentowy, błogi spokój - mama udaje, że rozmowy nie było, a ja udaję, że wszystko, co usłyszałam, spłynęło po mnie jak po kaczce, nie mam o nic żalu i nie czuję się winna. Ułatwia to trochę fakt, że moja mama jest naprawdę dobrym człowiekiem, a jej akceptacja wobec moich przyjaciół i znajomych zasługuje na jakiś order. Dzisiaj, na przykład, rozbroiło mnie, że mama wróciła z zakupów z dwoma słoikami miodu i wisiorkiem w kształcie naboju, i oznajmiła mi, że to upominki dla S., ponieważ je on miód niczym Kubuś Puchatek i uwielbia wojskowe ciuchy. Trochę się obawiam, że ten wisiorek może się S. nie spodobać, gdyż spodnie spodniami, a biżuteria to co innego, ale w takim przypadku po prostu sama będę łazić z nabojem na szyi i odstraszać potencjalnych absztyfikantów (zupełnie, jakby takowi istnieli). I tak moja własna matka najwyraźniej uważa, że jestem gorsza niż kałasznikow, bo ostatnio spytała, czy koleżanka, u której nocowałam, się mnie nie przestraszyła.

Ra.: I tak najbardziej bałaś się ty. Mamy.


Wczoraj przyłapałam się na myśli, że nadrzędnym celem mojego życia jest na chwilę obecną przetrwanie. Przetrwanie w dosyć żałosnym znaczeniu tego słowa, zredukowanym do walki ze stresem, lękiem oraz reakcjami mojego organizmu na stres i lęk. W większość dni robię tylko to, co konieczne w związku z pracą, po czym próbuję za wszelką cenę oderwać myśli od tego, jak się czuję, zająć czymś ciekawym ręce, nogi i myśli, by odwrócić swoją uwagę od stanów fizycznych i psychicznych, w jakie wpadam. Jeśli nawet na to nie mam siły, zwalam się na łóżko jak kłoda i śpię. W najgorsze dni mam tylko jeden cel: nie dopuścić do stanu, w jakim znalazłam się parę razy podczas studiów, wszystko, tylko nie to. A granica pomiędzy tamtym stanem a moim obecnym samopoczuciem jest bardzo cienka - wiem, że czasem stoję tak blisko drugiej strony, że jest tuż na wyciągnięcie ręki. Jeden nieopatrzny ruch może wywołać lawinę.

Ra.: Uważaj na kamyczki.


Często też budzę się i czuję, że cokolwiek bym nie zrobiła, moje i J. dni jako pary są policzone. Nie potrafię na razie tej myśli zaakceptować - chciałabym, żeby było inaczej, zresztą ogólnie w moim charakterze leży nieumiejętność poddawania się, dlatego jeszcze walczę - ale nie wszystkie problemy mogę rozwiązać sama, a z jego strony od dawna nic się nie zmienia, pomimo wielu rozmów, propozycji i prób pomocy z mojej strony. Właśnie teraz, gdy tak bardzo, jeszcze bardziej niż zwykle, potrzebuję poczucia bezpieczeństwa i stabilności w życiu, jestem pod względem emocjonalnym pozostawiona samej sobie. Jestem też coraz bardziej zmęczona czekaniem, aż coś się zmieni na lepsze. 

Ra.: Wiesz, walka z całym światem, żeby coś zmienić, jest mniej wyczerpująca niż czekanie w bezsilności, aż ktoś zechce coś zmienić. A nie, przepraszam... tego nie możesz wiedzieć. 


Przy okazji zapiszę inną myśl, póki pamiętam: cholernie mnie wnerwia, gdy jedyną odpowiedzią na problemy ze strony innych ludzi jest przytulanie i wyznawanie uczuć. Nigdy nie oczekuję, że druga osoba sama się domyśli, co czuję, zamiast tego dużo mówię. Uważam, że komunikacja ze mną jest niezbyt kłopotliwa, także w związku czy w przyjaźni, skoro niemal wszystko mówię i to mówię wprost. Kiedy jednak tysiące moich słów, mówionych i pisanych, wydają się w ogóle nie trafiać do adresata, który głównie potakuje, obiecuje i nadal nie robi nic w celu rozwiązania problemów, naprawdę nie rozumiem, dlaczego to ja uchodzę zawsze za tę zuą, która Bóg wie czego wymaga. Nie rozumiem też, dlaczego wielu ludzi uważa, że w sytuacji problemowej wystarczy się przytulić i po sprawie. Czasem ktoś ma do mnie pretensje, że nie lubię być dotykana; owszem, nie lubię, w większości przypadków nie czuję się komfortowo, gdy ludzie mnie dotykają, a już najbardziej nie znoszę dotykania, gdy jestem zestresowana i spięta, co ostatnio zdarza się niestety często. Kiedy tak jest, w pierwszej kolejności potrzebuję czyjejś obecności, rozmowy i przynajmniej próby znalezienia rozwiązania problemu, a nie tulenia, które nie ma wpływu na źródło problemu i może mnie "spiąć" jeszcze bardziej. Wobec osoby, z którą jestem w związku, jestem o wiele bardziej otwarta na dotyk, w niektórych sytuacjach lubię się przytulić, ale, na niebiosa, zapewnianie o wielkiej miłości to nadal nie jest panaceum na wszelkie kłopoty. I jeśli nie idzie za tym realne wsparcie, to nie działa.

Zastanawiam się, czy nie jest tak, że takie podejście do rozwiązywania problemów wpaja się ludziom od dziecka. Już małe dzieci w przedszkolu są uczone, że wystarczy podać koledze rękę i powiedzieć "przepraszam", a będzie po sprawie. Dorośli rzadko dochodzą źródeł dziecięcych konfliktów, rzadko uczą dzieci rozmawiać. I być może w ten sposób społeczeństwo daje odczuć, że rozmawiać nie ma potrzeby, a puste, bezrefleksyjne gesty i słowa sprawiają, że ma się spokój... do kolejnego "przepraszam".

Ra.: Nie mam uwag, ponieważ mnie nikt nigdy nie przytula.


Teraz inna kwestia: chyba znowu niechcący przestawiłam jakąś zakurzoną dźwignię w swojej głowie, bo jestem wszechstronnie zafascynowana pewną osobą. Może "znowu" nie jest najbardziej trafnym określeniem, skoro zdarza się to raz na kilka lat, ale przeżywam tego typu sprawy tak intensywnie, że trudno mi uwierzyć, że od poprzedniego razu minęły już dwa czy trzy lata. Wiem, obiecałam sobie, że nie będę już cierpieć z powodu żadnej fascynacji drugim człowiekiem, a znowu powielam te same schematy. Ale, co zabawne, tym razem póki co faktycznie cierpienia nie czuję, może dlatego, że ta fascynacja jest za bardzo nierealistyczna, by umieć sobie wyobrazić jej realizację. Jest też jednym wielkim paradoksem: jednocześnie zwala mnie z nóg i pomaga mi ustać na nogach. Nie umiem o tym mówić ani pisać, nie chcę zamykać takich rzeczy w języku wyświechtanych frazesów i komicznych banałów. Nawet chyba nie chcę, by ktokolwiek wiedział, włącznie z rzeczoną osobą. Chyba jest lepiej, gdy to pozostaje tylko moje. Tego rodzaju wszechstronna fascynacja, która niczego od drugiej osoby nie oczekuje, nie wyrządza nikomu krzywdy. Zresztą, nie wiem, czy jeszcze potrafię czegokolwiek od innych ludzi oczekiwać.

Ra.: Co za bzdury. Jasne, że potrafisz. Nalegam, byś w ogóle nic nie pisała na ten temat, bo gdy próbujesz pisać o takich sprawach, wychodzi to tak beznadziejnie, że martwię się o twój iloraz inteligencji. Co za tym idzie, martwię się o własny, a to już mocno niepokojące.


Tymczasem S. wyraźnie usiłuje zeswatać mnie z K., swoim najlepszym przyjacielem ze studiów, a obecnie doktorantem na wydziale, na którym sam robi doktorat. Najpierw zwabił nas na konferencję i zapoznał, później zaprosił oboje na swój wykład (ja się wymigałam) i planował wspólny wyjazd w góry (K. się wymigał), a ostatnio zamówił na mój adres polar i nakłonił kumpla, by odebrał go w jego imieniu, ponieważ tenże mieszka niedaleko. Cóż... K. jest niewątpliwie miłym człowiekiem, który bardzo wspiera mojego przyjaciela i pisze całkiem interesujące artykuły, ale jeśli chodzi o osobowość, nic mnie w nim nie kręci. Nie czuję potrzeby nawiązania z nim bliższego kontaktu; owszem, mogę posłuchać jego referatu czy trochę porozmawiać, ale nie mamy zbyt wiele wspólnego. Rozmowa szybko się urywa i nie mam zielonego pojęcia, co miałabym z nim robić w wolnym czasie. Całe szczęście, K. najwyraźniej lubi kobiece kobiety i również nie wydaje się być mną bliżej zainteresowany (uff!). Postaliśmy więc przez chwilę w deszczu, śmiejąc się z tego, że GPS zmylił K. i zaprowadził go pod inny adres, przy czym miałam wrażenie, że tak naprawdę bawi nas cała sytuacja zaaranżowanego spotkania, i rozeszliśmy się w pokoju.

No, a S. i K. w końcu wybrali się w góry. Razem. Okazało się, że gdy tylko ja przestałam wyrażać chęć udziału w owej wycieczce, po stronie K. cudownie zniknęły wszelkie dotychczasowe przeszkody. I tak oto zyskałam kolejny dowód na to, że jestem zua.

Ra.: Akurat to całkiem łatwo wytłumaczyć: źli chłopcy mnie lubią, a grzeczni chłopcy się mnie boją.
Ri.: Nie pochlebiaj sobie zanadto. Obok złego chłopca to ty nawet nie stałeś.
Ra.: Oczywiście, że stałem.
Ri.: Kiedy?
Ra.: Ostatni raz wczoraj, czyli... eee... 28 sierpnia 2387 roku.

środa, 18 listopada 2015

25. to wszystko moja wina


Dzisiaj wszystkim puściły nerwy i nasłuchałam się w domu niezwykle przyjemnych rzeczy. Bo oczywiście to, że człowiek ma problemy ze sobą, to za mało. Trzeba go jeszcze obwiniać o to, że je ma, żeby czuł się gorzej.

A nie, przepraszam, to nie tak. Nikt nie chce, żebym czuła się gorzej. Tego typu gadki mają mi pomóc, motywując mnie do zmian, bo przecież jedynym problemem jest moja motywacja. Gdybym tylko zechciała nie przejmować się wszystkim, nie bać się, nie panikować z błahych powodów i nie mieć non stop problemów żołądkowych, przez które nie umiem normalnie jeść i spada mi odporność, to natychmiast byłoby inaczej, jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki. To, co jest, to wszystko moja wina, bo ja nie chcę się tego pozbyć. Oczywiście, że nie chcę, bo gdybym chciała, to by było normalnie - logiczne, nie?


Cytat dnia:

"Myślałam, że jak skończysz studia i pójdziesz do pracy, to się skończy i będziesz normalna, ale widzę, że chyba nigdy nie będziesz". 

niedziela, 8 listopada 2015

24. niespodzianka


Czegoś takiego się nie spodziewałam. Nigdy bym się nie spodziewała, że będę się czuła aż tak swobodnie i komfortowo w towarzystwie osoby, którą pierwszy raz widzę w realu, w nowym miejscu, na cudzym terenie i w momencie życia, w którym żyję w ciągłym napięciu, wszyscy przedstawiciele ludzkiego gatunku mnie denerwują i niemal z nikim się nie dogaduję. Przez cały dzień. I bez leku.

Po drodze zdarzyło się kilka sytuacji potencjalnie stresogennych, a jakimś cudem prawie tego nie odczułam. Raczej uświadamiałam sobie, że tu i teraz mogę zareagować stresem, bo zwykle reaguję, i przygotowywałam się mentalnie na stres. Ale stres nie nadchodził.

Jeśli dobrze pamiętam, w pewnej absolutnie nierealistycznej, absurdalnej i marysuistycznej książeczce L. M. Montgomery, którą czytałam w dzieciństwie, był wątek faceta, który w tajemnicy przed własną żoną i resztą świata tworzy cudowne lekarstwa w pokoju, do którego nikomu oprócz niego nie wolno wchodzić. Mogłabym się zastanawiać, czy W. w tajemnicy przed całym światem komponuje jakieś specyfiki w swojej Narnii, a następnie przyprawia nimi posiłki gości, by na czas pobytu zapominali o wszystkich zmartwieniach. Ale W. nie przygotowywał dla mnie posiłków, więc to raczej należy wykluczyć.

Czy naprawdę trzeba wyjechać tyle kilometrów od domu, żeby wreszcie odczuć, że ktoś rozumie i bierze pod uwagę moje emocje? Ludzi dookoła jest tylu. Dlaczego oni wszyscy tego nie potrafią, nawet nie próbują? Dlaczego mogę im tłumaczyć niektóre rzeczy na swój temat pięćset razy, a oni postępują dokładnie odwrotnie niż proszę, skoro osoba widziana pierwszy raz w życiu robi automatycznie rzeczy, które mi pomagają? I prawdopodobnie co najmniej czasami nawet sobie tego nie uświadamia.

Mam nadzieję, że będę mogła i umiała odwdzięczyć się tym samym.

Po powrocie do domu zajrzałam na fejsika i dowiedziałam się między innymi, że dziewczyna, która studiowała na moim wydziale, znowu pomieszkuje w hotelu Marriott, tym razem w Budapeszcie. Sądzę, że w opuszczonych budynkach jest przyjemniej niż w Marriottach. I przyjemniej jest widzieć przelot kilkudziesięciu ptaków nad osiedlem, liście przepędzane przez wiatr ze wzniesienia czy zachęcająco czarne korytarze, niż fotografować się ze śniadaniem. Dwudniowa przerwa od fejsika, skrzynki mailowej i w ogóle od ludzi też nie jest złą rzeczą. Ale to moje zdanie.



Siedemnastoletni H. napisał kiedyś, gdy depresja dawała mu się szczególnie mocno we znaki, że dobre sny są tylko po to, by potęgować siłę koszmarów.

Tu i teraz myślę, że może jest, albo przynajmniej bywa, odwrotnie.

Ale muszę to sobie zapisać, zanim zmienię zdanie.


niedziela, 1 listopada 2015

23. dylemat


Przypadkowo znalazłam w różniastych dokumentach tekścik, który napisałam w połowie studiów, żeby wziąć udział (oczywiście anonimowo) w pewnych badaniach naukowych. Była to moja odpowiedź na pytanie o największy aktualnie dylemat etyczny w moim życiu. Ponieważ jest ona związana z tematyką tego bloga, a oryginału zamierzam się pozbyć, wrzucam ją tutaj:



Najważniejszy dylemat etyczny w moim życiu jest obecnie związany z moimi problemami z własną tożsamością płciową. 

Nie identyfikuję się ze swoją płcią biologiczną, tzn. nie czuję się kobietą, chociaż nie czuję się także mężczyzną – czuję się zagubiona pomiędzy dwoma płciami, w jakimś punkcie spektrum między nimi, jednak zwykle troszkę bliżej mężczyzny. Jestem pogodzona z wyglądem mojego ciała i nie czuję potrzeby, aby cokolwiek w nim zmieniać, ale zwykle chciałabym ubierać się możliwie jak najmniej kobieco. Za każdym razem, gdy okoliczności wymagają ode mnie założenia typowo kobiecego stroju (suknia lub spódnica, rajstopy, buty na obcasach, makijaż itd.), czuję się jak przebieraniec i błazen, prawdopodobnie tak, jak czułby się przeciętny mężczyzna zmuszony do przebywania w towarzystwie w przebraniu kobiety. Chciałabym przynajmniej na co dzień być zupełnie wolna od przyjętych w naszym społeczeństwie oczekiwań innych ludzi na temat wyglądu kobiety w moim wieku. Staram się oscylować pomiędzy tymi oczekiwaniami a własnymi potrzebami w taki sposób, żeby wypracować pewien kompromis, jednak zdaję sobie sprawę, że i tak bywam postrzegana jako ekscentryczka. Nie powinno mi to przeszkadzać, ponieważ mam wspaniałych przyjaciół, którzy od wielu lat akceptują mnie taką, jaka jestem, ale… no właśnie. 

Za każdym razem, gdy poznaję kogoś, kto mógłby być dla mnie bliższy niż przyjaciel, staję przed dylematem: być sobą czy nie? Mężczyźni, z którymi dobrze się dogaduję i mogłabym stworzyć związek, zwykle nie są mną zainteresowani jako partnerką, ponieważ nie przypominam typowych kobiet, które są dla nich atrakcyjne. Ostatnio znowu usłyszałam od kogoś, kto w krótkim czasie stał się mi bardzo bliski duchem, że miałabym w sobie wszystko, czego szuka, gdyby nie to, jak wyglądam, i z tego tylko powodu musimy pozostać przyjaciółmi. Zdaję sobie sprawę, że gdybym zmodyfikowała swój wygląd i zmusiła się do udawania kogoś, kim nie jestem, mogłabym wejść z kimś takim w bliższą relację. Pomijając moje uczucia, nie byłoby to prawdopodobnie trudne, ponieważ jestem dobrym obserwatorem i doskonale wiem, co musiałabym w tym celu zrobić. Zależy mi jednak na stworzeniu dojrzałej relacji z drugim człowiekiem, opartej na wzajemnym zrozumieniu i zaufaniu, a nie na nieszczerości i nieustannym męczeniu się. Zastanawiam się, czy jest to w ogóle możliwe w moim przypadku, czy też ceną za bycie sobą bezwzględnie musi być samotność, a ceną za akceptację – okłamywanie siebie i innych?



Obecnie mogę powiedzieć, że przez większość czasu jestem w miarę sobą.