- Podejdź tu! (…) Nie ma smutniejszego widoku niż widok niegrzecznego dziecka - zaczął [pastor Brocklehurst] - a zwłaszcza niegrzecznej małej dziewczynki. Czy wiesz, dokąd idą grzesznicy po śmierci?
- Idą do piekła. - Odpowiedź była szybka i prawomyślna.
- A co to jest piekło? Potrafisz powiedzieć?
- Jama pełna ognia.
- A chciałabyś wpaść w tę jamę i wiecznie się w niej prażyć?
- Nie, proszę pana.
- Więc co powinnaś robić, żeby tego uniknąć?
Zastanowiłam się chwilę (…).
- Dbać o zdrowie i nie umierać.
(Charlotte Brontë, Dziwne losy Jane Eyre)
To jeden z fragmentów, za które pokochałam Charlotte Brontë wielką (choć nie bezkrytyczną) miłością, ponieważ odnalazłam w nich cząstkę siebie.
Urodziłam się w rodzinie, w której od zawsze przykładało się dużą wagę do spraw wiary, jak zresztą w większości domów w moim regionie - odkąd pamiętam, prawie wszyscy w moim najbliższym otoczeniu uczęszczali do kościoła nie tylko w niedziele i od święta, modlili się, zapoznawali swoje dzieci z Biblią, pielęgnowali też starannie szereg przechodzących z pokolenia na pokolenie tradycji. Sięgając pamięcią w przeszłość, nie mogę sobie jednak przypomnieć ani jednego momentu, kiedy mogłabym z czystym sumieniem powiedzieć, że wierzę. Praktykowanie w moim przypadku przypominało mechaniczne wykonywanie czynności wykonywanych przez wszystkich dookoła mnie i wyuczonych na tej samej zasadzie, co mycie zębów czy zamykanie drzwi od szafek.
Jednocześnie byłam bardzo dociekliwym dzieckiem, po części dlatego, że w wieku czterech lat, bez większego wysiłku, nauczyłam się czytać i od tamtej pory czytałam wszystko, co znalazło się na mojej drodze, nawet jeśli nic z danego tekstu nie rozumiałam. W wieku przedszkolnym rozumiałam już jednak całkiem sporo, a na pewno więcej niż spodziewaliby się dorośli, i miewałam z tego powodu oryginalne dylematy. Zadawałam od czasu do czasu kłopotliwe dla dorosłych pytania, bardzo logiczne i będące wyrazem dążenia do zrozumienia ich wypowiedzi. Sporo z nich dotyczyło religii, ponieważ próbowałam poukładać w swojej głowie to, czego dowiadywałam się od innych, lecz ciągle coś mi się nie zgadzało. Przykładowo, powiedziano mi, że każdy ma swojego anioła stróża i jego anioł jest zawsze przy nim, ale jest niewidzialny - wobec tego zastanawiało mnie, gdzie wszyscy ci aniołowie się mieszczą, kiedy w jakimś pomieszczeniu znajduje się tak wielu ludzi, że jeden człowiek stoi obok drugiego. Albo, czy zdarza mi się niechcący usiąść na moim aniele. Albo, czym się on zajmuje, gdy śpię - czy również śpi, czy czuwa. Z dzisiejszej perspektywy bardzo mnie to wszystko śmieszy, te wspomnienia usilnej walki mojej dziecięcej logiki z informacjami podsuwanymi mi przez otoczenie.
Walka ta prowadziła niekiedy do komicznych wyobrażeń. I tak na przykład niebo, kiedy miałam kilka lat, jawiło mi się jako do bólu biurokratyczna instytucja. Po pierwsze, wyobrażałam sobie, że stanowi ono jakby kolejny poziom wszechświata, nad tym poziomem, na którym znajdują się planety, galaktyki i cała reszta, jak w typowej platformówce. Po drugie, myślałam, że niebo musi być czymś w rodzaju wielkiej biblioteki, gdzie znajdują się miliony regałów wypełnionych segregatorami takimi jak w pokoju ojca. Każdy człowiek ma tam swój segregator, a aniołowie prowadzą szczegółową dokumentację, zapisując grzechy i odhaczając w odpowiednich rubrykach, czy człowiek danego dnia był w kościele i ile razy się pomodlił. W tamtych czasach szczerze współczułam aniołom, że mają tyyyle roboty!
Kiedy trochę podrosłam, z perspektywy osób z zewnątrz mogłam sprawiać wrażenie religijnego dziecka, jako że przez pewien czas intensywnie interesowałam się żywotami świętych i czytaniem Biblii, jeździłam na olimpiady wiedzy biblijnej i odnosiłam w nich sukcesy, mając na punkcie tych konkursów istnego bzika. Żadne z moich zainteresowań inspirowanych religią nie łączyło się jednak z poczuciem wiary w to, co czytałam; było w nich wręcz coś wspólnego z moimi zainteresowaniami przyrodą (na przykład owadami czy dinozaurami), jakby święci i prorocy byli kolejną kategorią przedziwnych, niezgłębionych stworzeń, które pragnęłam zrozumieć, ale nie potrafiłam.
W miarę dorastania do głosu zaczął we mnie dochodzić sprzeciw wobec wielu poglądów głoszonych w kościele i na lekcjach katechezy. Jednocześnie nabywałam coraz większych wyrzutów sumienia, że nie czuję tego, co dla innych wydaje się być zupełnie naturalne, że w głowie nieustannie podważam autorytety.
Teraz nie nazwałabym siebie katoliczką, od kilku lat nie chodzę do kościoła i nie przyjmuję sakramentów, z jednym wyjątkiem, kiedy to rodzina wywarła na mnie presję przy okazji pogrzebu bliskiej osoby. Skutki były opłakane, bo od tego czasu tym bardziej nie da się mnie zaciągnąć do kościoła. Nie zgadzam się z poglądami Kościoła katolickiego na wiele kwestii, z czego niektóre są dla mnie bardzo istotne, i "nie potrafię być dobrym hipokrytą", jak to ujęła Le Guin w mojej ulubionej książeczce. Na obecnym etapie życia jestem póki co na rozdrożu, co jakiś czas w innym punkcie spektrum pomiędzy wiarą a niewiarą. Zdarza się, że czuję, iż bliżej mi do niewiary, tylko wciąż bardzo daleko do zgody na nią, jednak na ogół myślę, że jestem teraz agnostykiem. Dopuszczam możliwość istnienia siły wyższej, ale nie potrafię wierzyć, nie mając pewności. Poza tym wizja osobowego Boga jest w moim odczuciu nieprawdopodobna i sądzę, że nawet jeśli istnieje siła wyższa, nie ma ona zbyt wiele wspólnego z Bogiem religii monoteistycznych czy bóstwami religii politeistycznych. Czasami, gdy przeżywam kryzys akceptacji tego, co czuję, pomagają mi książki polecane przez znajomych ateistów - jednym z takich lekarstw na kryzys był "Portret artysty z czasów młodości" Joyce'a - ale zwykle nie do końca się w nich odnajduję.
Niestety, odkąd odcięłam się od Kościoła katolickiego i zaczęłam żyć w zgodzie ze sobą, życie w zgodzie z moim najbliższym otoczeniem stało się utrudnione, a codzienność - naszpikowana drobnymi uciążliwościami. Dotyczy to zwłaszcza mojej mamy, z którą kiedyś miałam wyjątkowo dobre - jak na nastolatkę - relacje. Mama jako gorliwa katoliczka nie potrafi pogodzić się z moimi wyborami życiowymi, przez co nieustannie muszę wysłuchiwać mniej lub bardziej udanych tyrad na temat mnie lub moich najbliższych znajomych. Przy każdej okazji próbuje przekonać mnie, bym poszła z nią do kościoła, a gdy odmawiam - wzbudzić we mnie poczucie winy. Jest przekonana, że przestałam wierzyć z powodu mojego związku ze zdeklarowanym ateistą o bardzo prześmiewczym stosunku do spraw wiary, i zupełnie nie potrafi zrozumieć, że trudno mówić o "zaprzestaniu" w przypadku czegoś, czego prawdopodobnie nigdy nie było. Również obwinianie J. o wywieranie szkodliwego wpływu na mnie jest zupełnym absurdem, bo jest on ostatnią znaną mi osobą, którą można by oskarżyć o chęć narzucania innym własnych poglądów i ingerowania w ich sposób myślenia, w przeciwieństwie do większości katolików dookoła mnie. Odkąd go znam, miał (i ma nadal) w głębokim poważaniu, co inni myślą i w co wierzą.
Miewam także przejściowe problemy z kilkoma osobami spośród moich najbliższych znajomych i przyjaciół - część z nich jest bowiem niewierząca, a część wierząca, z czego trzy osoby, w tym bardzo bliska mi przyjaciółka, uparcie usiłują przekonać mnie, że niewłaściwie postępuję i powinnam się nawrócić. Są to ludzie, na których ogromnie mi zależy z powodu tego, jacy są, osoby o odpowiadających mi osobowościach i pięknych umysłach, cudowni przyjaciele... do momentu, gdy rozmowa z nimi zmienia się w kazanie. Ekstremalnym przypadkiem jest mój jedyny kolega z podstawówki i zarazem syn przyjaciół rodziców, z którym najdłużej utrzymuję kontakt, a który rozważa pójście do seminarium duchownego lub zakonu - z nim od dwóch lat nie da się normalnie porozmawiać, żeby nie padły takie słowa jak "Bóg", "wiara", "Jezus", "etyka katolicka" itp. i mocno daje mi się to we znaki. Choć mam kilkoro dobrych znajomych i przyjaciół, nie mogę widywać się z więcej niż dwoma osobami naraz ani skrzyknąć ich na jakiś wspólny wyjazd, bo grozi to porażką; co zabawne, niewierzący znajomi są spokojni, dojrzali i nie poruszają nieustannie tematu swojego ateizmu, potrafią porozmawiać o wszystkim, natomiast z tymi wojującymi katolikami pragnącymi nawrócić resztę świata czasami nie da się pogadać spokojnie. Kilkakrotnie pomiędzy moimi przyjaciółmi dochodziło do nieprzyjemnych spięć spowodowanych poczuciem misji najbliższych mi katolików. Wydaje mi się, że oni wciąż jeszcze nie dojrzeli do tego, by nie postrzegać człowieka przez pryzmat jego stosunku do religii.
A ja? A mnie bez nieustannego konfliktu wewnętrznego pomiędzy tym, co myślę, a tym, co według słów innych ludzi powinnam myśleć, żyje się o niebo lepiej niż dawniej. Jeśli natomiast chodzi o kwestię komfortu emocjonalnego, który rzekomo daje wielu ludziom religia (nigdy tego na własnej skórze nie sprawdziłam, bo mnie dawała raczej dyskomfort), wydaje mi się, że w moim życiu analogiczne potrzeby zaspokaja kontakt z naturą - ale to już temat na osobny wpis.
R.T.