poniedziałek, 29 czerwca 2015

6. dlaczego (między innymi) uwielbiam moich przyjaciół (część 2)

Reakcje najbliższych mi osób na moje niczym nieuzasadnione obawy dotyczące ciąży:



N.: Poczęcie w takich warunkach jest możliwe tylko u Murakamiego.

***

K.: Jakby co, to jestem gotowy zostać chrzestnym.

***

J.: Przecież ja częściej dawałem upust swojemu fetyszowi, niż podejmowałem faktyczne próby spłodzenia potomstwa.

***

A.: Ja zawsze mam w pamięci w takich chwilach Hermionę i tę scenę z diabelskimi sidłami. "Wyluzujcie, inaczej szybciej was zabije" - powiedziała.


R. T.

środa, 24 czerwca 2015

5. ambiwalencja


Wczorajszej nocy po raz kolejny zastanawiałam się intensywnie nad swoją samoakceptacją, próbując dostrzec jakiś wzór, jednak żadnego nie znalazłam. Wygląda na to, że miewam zarówno dłuższe okresy w życiu, gdy w pełni akceptuję siebie, jak również takie, gdy nienawidzę faktu, że płeć wpływa na sposób postrzegania człowieka przez innych, oraz jego konsekwencji. 

Kiedy sięgam pamięcią do okresu dojrzewania, zwłaszcza do jego początków, przypominam sobie, że czułam się wtedy bardzo źle w swojej skórze. Oczywiście, u nastolatków nie jest to niczym niezwykłym i pamiętam, że wśród otaczających mnie osób również nie było. Jestem jednak pewna, że, podczas gdy inni boleli nad swoimi (znacznie wyolbrzymianymi) niedostatkami typu trądzik czy głos podczas mutacji, dla mnie problemem był sam proces dojrzewania; w gruncie rzeczy nigdy nie chciałam fizycznie dojrzeć. W tamtych czasach nie potrafiłabym jednak opisać słowami, dlaczego tak jest, ponieważ dla mnie samej było to niezrozumiałe. Wiedziałam tylko, że nie lubię swojego zmieniającego się ciała. Nie czułam się zadowolona z tego, co się ze mną działo, przede wszystkim z pojawienia się biustu.

W szczytowym momencie przechodziłam dziwny (nawet dla mnie samej, bo zupełnie irracjonalny) bunt przeciwko dbaniu o higienę, mimo że na poziomie intelektualnym rozumiałam całe zagadnienie higieny osobistej i jej znaczenie. Zdarzało mi się unikać kąpieli, ponieważ nienawidziłam patrzeć na siebie nagą. Jeszcze bardziej nie znosiłam, gdy inni patrzyli na moje ciało, i nieustannie się garbiłam, przez co moja wada postawy pogłębiała się. Fakt, miałam do tego predyspozycje genetyczne, jednak niewesołą prawdą jest również, że ja sama nie chciałam trzymać się prosto, nie miałam więc motywacji wewnętrznej do rehabilitacji, a wręcz przeciwnie. Mimo że nie trzeba mnie było długo namawiać do jazdy na rowerze, gry w badmintona czy długich spacerów, rehabilitację olewałam, jak mogłam. Przez kilka lat rodzice toczyli ze mną o kręgosłup nierówny bój, który ostatecznie przegrali. Dopiero współcześnie potrafię zrozumieć wydarzenia z tamtego okresu - niestety, wówczas nie było nikogo, kto by je rozumiał, a ja nawet nie próbowałam wytłumaczyć swoich przeżyć wewnętrznych, jako że sama ich nie rozumiałam. Dorośli byli przekonani, że nie przykładam się do ćwiczeń z lenistwa lub czystej przekory, chcąc w dziecinny sposób zrobić im na złość, i regularnie prawili mi kazania odwołujące się do argumentów w stylu "jeśli będziesz prosta, będziesz atrakcyjna fizycznie jako kobieta", ja zaś stawiałam opór i często płakałam, czując, że wcale tego nie chcę. W efekcie mam krzywy kręgosłup, a moja rodzina wydała sporo pieniędzy na działania, które nie przyniosły efektów (no dobrze, lubiłam basen, ale na basen można chodzić także bez fizjoterapeutów, płacąc o wiele mniej, a główny cel nie został osiągnięty). Z perspektywy czasu wiem, że moje garbienie się również było bezsensowne, ponieważ ostatecznie biustu mam tyle, co kot napłakał, co nie jest zresztą wyjątkiem w mojej rodzinie. Wtedy jednak nie mogłam wiedzieć, że tak będzie.

W drugiej połowie gimnazjum trafiłam do ginekologa z powodu sporych zaburzeń miesiączkowania, miałam bowiem bardzo bolesne i nieregularne miesiączki. Pewnego razu zdarzyło się, że mój okres trwał już trzy tygodnie i nadal nie chciał się samoistnie skończyć; zostałam wtedy przebadana przez ginekologa i endokrynologa, a następnie otrzymałam leki hormonalne. Leki, które brałam, zawierały żeńskie hormony płciowe i hamowały działanie androgenów. Zażywałam je długo, bo przez kilka lat, aż do połowy studiów, z przerwami na badania kontrolne. Z perspektywy czasu dostrzegam, że w tym czasie poziom akceptacji płci biologicznej był u mnie najwyższy, mimo że moje ciało pod wpływem leków zaokrągliło się tu i ówdzie. W tym okresie chyba w ogóle nie zastanawiałam się nad płcią zbyt wiele, choć nadal nie dążyłam do w pełni kobiecego wyglądu i chętnie unikałam sytuacji wymuszających takowy. Czułam się po prostu tak, jak obecnie w swoje "bardziej kobiece" dni, z tą różnicą, że cały ten odcinek czasu był dla mnie jak jeden długi "bardziej kobiecy" dzień. Nosiłam wiele czerwonych i pomarańczowych ubrań, z punktu widzenia innych - aseksualnych i niemodnych, lubiłam naszyjniki i damskie wody toaletowe. Rzadko byłam smutna. Bardzo chciałabym wiedzieć, czy moje ówczesne samopoczucie miało bezpośredni związek z poziomem hormonów, czy też złożyło się na to wiele spraw (m. in. fakt, że po raz pierwszy byłam zakochana z wzajemnością w kimś, kto w pełni mnie zaakceptował i obudził moją seksualność). Podejrzewam to drugie, gdyż w naturze człowieka leży dopatrywanie się zależności pomiędzy współwystępującymi zjawiskami, często w oderwaniu od szerszego kontekstu.

Jak już wspomniałam, w połowie studiów przestałam zażywać leki hormonalne i - z czego niedawno zdałam sobie sprawę - tak się złożyło, że w jakieś pół roku później zaczęłam ponownie mieć - jak ja to mówię - "moje jazdy na punkcie płci". Jesienią przed rozpoczęciem trzeciego roku studiów moja samoakceptacja zaliczyła znaczny regres. Rzecz jasna, tym razem nie przestałam się kąpać, ale mój wyjazd do przyjaciółki zaowocował widowiskowym atakiem na sklepy z odzieżą i wydaniem niemal wszystkich pieniędzy, jakie dostałam od rodziców, na czarne ciuchy, w których czułam się bardziej męsko. Odbyłam też kilka trudnych i zaskakujących dla obu stron rozmów z przyjaciółmi, którzy wprawdzie znali mnie od lat, ale raczej nie spodziewali się usłyszeć tak nietypowych rzeczy.

Od tamtego czasu nic się nie zmieniło poza tym, że sytuacje wymagające bardziej kobiecego wyglądu stresują mnie o wiele bardziej niż kiedyś i wywołują coś, co prawdopodobnie jest stanem lękowym. W chwilach, gdy daje mi to w kość, zastanawiam się, co by było, gdybym wróciła do leków hormonalnych, ale nie chcę tego robić. I nie tylko dlatego, że powodowały skutki uboczne, których wolałabym unikać. Paradoksalnie, nie chcę ich zażywać przede wszystkim dlatego, że czuję się teraz bardziej sobą. Lubię swoją nieco mniej niż kilka lat temu zaokrągloną sylwetkę, swoje poczucie bycia "pomiędzy", wreszcie różnorodność swoich fantazji i potrzeb. Nie chcę wyglądać bardziej kobieco ani czuć się bardziej kobieco, ani o jotę. W gruncie rzeczy, choć możliwe jest, że leki przez kilka lat w jakiś sposób "ugłaskiwały" mnie, już w dzieciństwie byłam "pomiędzy" i nie chcę tego tłumić. Nawet kosztem stanów, o których pisałam.

Czasem chciałabym pociągnąć za język jedyną znaną mi w realu osobę, której tożsamość płciowa także nie jest jednoznaczna, i móc swobodnie z nią rozmawiać o tym wszystkim. Jestem jednak osobą, która nie lubi wypytywania innych ludzi, nawet znanych mi od lat, o sprawy bardzo osobiste; uważam za znacznie bardziej sensowne, gdy człowiek sam mówi to, co chce powiedzieć, właśnie wtedy, kiedy chce powiedzieć. Mówiąc o sobie i pozwalając na pytania, sygnalizuję, gdzie wytyczam moje granice, a niewiele pytając, pozostawiam drugiej osobie wybór, co zrobi z własnymi. W efekcie niektórzy stopniowo otwierają się przede mną, inni nie zwierzają mi się z niektórych spraw nawet po kilku latach bliskiej znajomości i ja to akceptuję, a jeszcze inni pod wpływem wyskoku z alkoholem mówią o sobie wszystko za jednym razem i to również jest spoko. Myślę, że właśnie wtedy, kiedy pozostawia się drugiej osobie wolność w tej materii, rodzą się prawdziwe zaufanie między ludźmi i prawdziwa bliskość. Podejście to, jak zaobserwowałam, przynosi dobre rezultaty, jeśli chodzi o relacje, niekoniecznie jednak pomaga walczyć z poczuciem osamotnienia. 

W niektóre dni czuję inny niż zazwyczaj, bardziej niepokojący rodzaj lęku: lęk, że moja tożsamość płciowa wciąż może nie być w wystarczającym stopniu ukształtowana, aby już się nie zmienić. Jest on związany z tym, że mam już ponad dwadzieścia lat i nadal nie czuję się o wiele mądrzejsza w tym aspekcie. Boję się, że z powodu swojej "płynności" mogę zrobić ze swoim życiem rzeczy, które z czasem okażą się być kardynalnymi błędami i przez które będę trwale nieszczęśliwa.


R. T.

wtorek, 23 czerwca 2015

4. dlaczego (między innymi) uwielbiam moich przyjaciół

N. w maju 2013 r.:
Nie musisz być kobiecą kobietą, możesz być wszystkim. Dziewczynką, mężczyzną, włóczykijem, gwiazdą rocka, ideą. Grunt to otworzyć umysł i nie przejmować się takimi małostkowymi rzeczami. (...) Nie plącz się w normach, tylko eksperymentuj z formą.
(...)
Nie martw się już. Czemu miałabym teraz zdanie o Tobie zmienić? Przecież nic się nie zmieniło.

Kilka dni później:
Być może, ale tylko być może, będę pisać opowiadanie, w którym wystąpią moi przyjaciele. Chcesz być w nim kobietą czy mężczyzną?


Jeżeli kiedyś zapomnisz, dlaczego jesteś przekochana - zapisuję to, żebyś mogła sobie przypomnieć. Bo ja tego nigdy nie zapomnę.

R. T.

sobota, 20 czerwca 2015

3. chmury


- Rodzina to piękna rzecz.
- Wiem. Ale ja nie jestem stworzona do pięknych rzeczy.
(z "Wielkiego piękna", mojego ulubionego filmu)


Stało się. Zakończyłam semestr i żadne terminy nie dyndają mi nad głową niczym miecz Damoklesa, mogę więc spokojnie skoncentrować się na reszcie życia. Pomimo tego, a może właśnie dlatego, jestem ostatnio kłębkiem nerwów.

Zmiany, a przynajmniej ich większość, zawsze były dla mnie źródłem silnego stresu, z którym radziłam sobie lepiej lub gorzej, w zależności od etapu życia i czynników towarzyszących. Było mi bardzo ciężko za każdym razem, gdy musiałam zakończyć któryś z etapów edukacyjnych i zmienić środowisko. W nowym miejscu przeżywałam kryzys emocjonalny, jednak w adaptacji pomagały mi wyraźnie sprecyzowane oczekiwania własne i innych ludzi, istniejące normy, wypracowane schematy postępowania. Obserwowałam, podglądałam, podpytywałam, podczytywałam i na tej podstawie dowiadywałam się, co robić: jakie dokumenty zanieść do dziekanatu, jak trafić tu i ówdzie, jak korzystać z biblioteki etc. Z czasem poziom stresu spadał, a komfort emocjonalny wzrastał. Gdy już uporałam się z nowościami i miałam jakie takie rozeznanie odnośnie ludzi w nowym środowisku (że X chętnie pożycza notatki w chorobie, a Y chamsko obgaduje koleżanki), nadchodził czas spokojnego budowania swojej pozycji w stadzie. A w tym byłam już niezła, dzięki swojemu pacyfistycznemu stosunkowi do innych, umiejętności silnego zaangażowania się w daną działalność, obowiązkowości, rzetelności. I nowe miejsce stawało się dla mnie - stopniowo, raczej wolniej niż dla innych ludzi, ale jednak - drugim domem.

Teraz jest inaczej.

I nie chodzi "tylko" o to, że znienacka kończy się ustabilizowany rytm życia dający mi poczucie bezpieczeństwa, ani o to, że trzeba się na nowo odnaleźć w zupełnie nowych warunkach, znaleźć pracę w zawodzie, a jeśli to się nie od razu uda (wariant bardziej realistyczny), zagospodarować czas pusty i nadać mu wartość, stawiając sobie cele i zadania krótkofalowe. To wszystko, choć na dzień dzisiejszy mnie przeraża, jest jednak doświadczeniem dla młodych ludzi uniwersalnym i staram się wierzyć, że ja też się odnajdę i że przyjdzie taki dzień, gdy moje dzisiejsze zapiski będą mnie śmieszyły (często tak jest). Oprócz najważniejszego pomysłu na siebie, mam też kilka pomniejszych, które mogą mi pomóc. Nie jest aż tak źle, żeby nie mogło być gorzej, ponieważ moje oczekiwania związane z zawodowym aspektem życia są spójne z moim wiekiem i normami społecznymi.

Czego nie można powiedzieć o wszystkich sferach życia, które da się objąć wspólnym transparentem z napisem "życie osobiste".

Moja wizja życia osobistego i wizja, jaką ma przeciętna kobieta w moim wieku (rzecz jasna, rozumiem przez to stwierdzenie przeciętną kobietę z mojego otoczenia, z którą mam bezpośredni kontakt), mogłyby posłużyć do stworzenia dwóch obrazków do ćwiczenia percepcji wzrokowej, opatrzonych nagłówkiem "Znajdź różnice (brak limitu rozwiązań)". To, kim się czuję, jaka jestem, czego pragnę, jakie są moje relacje uczuciowe, czym się interesuję, co (poza sferą zawodową) pragnę w sobie rozwijać - nie jest spójne ani z oczekiwaniami najbliższych, ani z modelem życia wzmacnianym przez otoczenie. Jednocześnie jestem domatorką i osobą, w której hierarchii wartości relacje z rodziną na jednym z wyższych miejsc, która swojego zielonego kawałka ziemi wraz z domem nie oddałaby bez walki, choćby przyszło walczyć zębami i pazurami - i nie mam zamiaru odseparowywać się od rodziny ani rezygnować z mojego ukochanego domu tylko dlatego, że jestem osobą ekscentryczną. I już teraz wiem, że ułożenie sobie dorosłego życia tak, bym mogła je przeżyć w zgodzie ze sobą, jednocześnie tracąc jak najmniej z tego, co dla mnie ważne, może według wszelkiego prawdopodobieństwa okazać się wyzwaniem jeszcze większym niż rozwój zawodowy. W zasadzie co kilka dni odbywam rozmowy z rówieśnikami, które uświadamiają mi, jak bardzo jestem nienormalna.

***

Najbliższe dwa tygodnie będą wyjątkowo obfite w nieprzyjemne dla mnie sytuacje, gdy muszę przebrać się za kogoś, kim nie jestem, i tłumić swoje faktyczne emocje. Od tygodnia jest jeszcze coś, co bardzo mnie martwi. Powoduje to, że moja bezsenność pogłębia się: dzisiaj nie spałam do czwartej nad ranem i to bynajmniej nie jest wyjątek, a rano obudziły mnie koszmary (w roli głównej wystąpiła osoba, o której najbardziej chciałabym zapomnieć). Od kilku dni - odkąd nie muszę regularnie jeździć na uczelnię - myślę tyle o wszystkim, co mnie trapi, że jestem kłębkiem nerwów; dzisiaj już nie wytrzymałam wzmagającego się lęku i zażyłam lek, którego od dawna nie potrzebowałam. Na moje własne refleksje nałożyło się kilka rozmów (żeby nie było, z ludźmi życzliwymi mi, którzy po prostu pewnych rzeczy nie potrafią zrozumieć) i mój misterny plan "trzymania się" spalił na panewce.

Chciałabym, by istniał ktoś, z kim mogłabym o wszystkim szczerze porozmawiać, także o tym, jak stłumiona się czuję, próbując pogodzić swoje potrzeby z wymogami "normalności". Jest jednak tylko jedna osoba, której mogę powiedzieć naprawdę wszystko, i zdaję sobie sprawę, że nie mogę ciągle zawracać jej głowy, ma bowiem własne problemy. Na domiar złego, osoba ta - N., moja kochana istotka - za trzy miesiące po raz kolejny przeniesie się na dłuższy czas na inny kontynent, więc siłą rzeczy nie powinnam uzależniać swojego samopoczucia od stałego kontaktu z nią. Pozostali przyjaciele i znajomi albo - mimo najszczerszych chęci i dobrych intencji wobec mnie - nie potrafią pewnych kwestii zrozumieć, albo są ode mnie słabsi psychicznie i nie potrafią się uporać z własnymi problemami, bardziej namacalnymi niż moje.

Więc jest tak: She was born a catcher in the rye. But there were no one to catch her; they were either too weak or too strong to even bother.

I pozostaje mi przebrać się, założyć na twarz wyświechtany uśmiech i wyjść z domu, a później wesoło konwersować, przez cały czas zastanawiając się w duchu, jak oni to robią, że w swojej skórze potrafią czuć się szczęśliwi.


R. T.

środa, 17 czerwca 2015

2. uwaga, parzy

Kiedy miałam osiem lat, napisali, że pod względem emocjonalnym jestem pięciolatkiem.
Niewiele pamiętam z tamtych czasów. Pamiętam bardzo dokładnie czasy przed pójściem do szkoły, swoje zabawy, wyobrażenia, szczegółowy wygląd pomieszczeń w domu i domach członków rodziny, umeblowanie gabinetów lekarskich, rozkład tekstu i rysunków w wielu dawno nie widzianych książkach, dziesiątki swoich zeszytów, faktury takie jak szorstkie obicie foteli u babci. Pamiętam, jak wyrywałam niteczki i puch z koców i zwijałam je w malutkie, kolorowe kuleczki. A później nie pamiętam już prawie nic. Tylko mgłę i strach.
Moje uczucia zawsze były złe. Nieodpowiednie. Nie takie, jak być powinny. Zawsze większe, silniejsze niż ja. Zawsze niemożliwe do opanowania, przysłaniały cały świat.

Nie wiem, ile lat mam teraz.
Teraz, kiedy czuję, że moje uczucia rosną i stają się złe, wchodzę do wanny i biorę gorącą kąpiel, najbardziej gorącą, jaką tylko umiem. Siedzę, polewam się wodą, obserwuję parę unoszącą się dookoła i na ten krótki odcinek czasu zapominam o wszystkim. Nie czuję nic poza wodą, jakby nadmiar moich uczuć parował razem z nią. Gdy wychodzę, lustro, szyba i wszystkie kafelki są mokre od skroplonej pary, a ja – wolna.


Ten fragment napisałam, będąc jeszcze w liceum, ładnych parę lat temu, jednak mogę podpisać się pod nim wszystkimi rękami i nogami także dzisiaj.

Kontrola emocji zawsze przysparzała mi wielu trudności. Gdy byłam dzieckiem, nie potrzeba było wiele, by wyprowadzić mnie z równowagi, a wtedy niewątpliwie nie potrafiłam się pohamować. Czułam tylko, jak w mgnieniu oka wzrasta mi puls i zaczyna robić mi się gorąco, a czas spowalnia, i robiłam niewłaściwe rzeczy, takie jak rzucenie zeszytem, wyjście z klasy z trzaśnięciem drzwiami lub wepchnięcie do kałuży prześlicznego dziewczęcia w niedzielnej sukience z falbankami. Na swoją obronę mogę powiedzieć tyle, że dokuczano mi stosunkowo często, zresztą ponad połowa dzieciaków dookoła mnie dokuczała sobie nawzajem, trzeba więc było jakoś sobie radzić. Radzić sobie musieli się też nauczyć moi rodzice, którzy znienacka dowiadywali się na przykład, że ich drobne i chude dziecko rzuciło kamieniem w chłopca starszego o dwa lata, i nie byli tym faktem zachwyceni. W związku z moimi problemami z panowaniem nad sobą i jeszcze kilkoma kwestiami, w pierwszych latach podstawówki regularnie włóczono mnie po psychologach. Niestety, psychologowie nauczyli mnie kilku ciekawych rzeczy, o których być może kiedyś napiszę, ale nie nauczyli mnie zbyt wiele, jeśli chodzi o kontrolę emocji. Sytuację komplikował fakt, że ze względów zdrowotnych intensywny wysiłek fizyczny był dla mnie niewskazany, a nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że angażujący sport byłby tu dobrym rozwiązaniem.

Dorastając i ucząc się na błędach, wypracowałam własne sposoby na panowanie nad sobą, dzięki którym w gimnazjum uchodziłam już za bezproblemowego ucznia. Obecnie ludzie odbierają mnie jako osobę opanowaną, o niewielkim temperamencie, gdyż większość moich emocji nie jest widoczna na zewnątrz. Jednym ze skutecznych w moim przypadku sposobów było pisanie - początkowo pamiętników w zeszytach i plikach tekstowych, później bloga w formie pamiętnika, z czasem również opowiadań. Odkryłam, jakie czynności akceptowane społecznie i nie czyniące nikomu krzywdy pozwalają mi się uspokoić. W liceum zaczęłam też zauważać, że potrafię świadomie oddziaływać na swój nastrój poprzez temperaturę.

Jestem osobą skrajnie ciepłolubną, której przez większość czasu jest zimno, także wtedy, gdy ludziom dookoła mnie jest zbyt ciepło. Jako nastolatka byłam badana przez lekarzy z uwagi na moje poczucie zimna, jednak nie wykazano obiektywnej przyczyny tego stanu rzeczy, żadnych problemów z tarczycą i innych takich. Pomimo tego faktem jest, że moja skóra - i dotyczy to nie tylko rąk - jest zwykle chłodniejsza niż skóra innych, a to, jak funkcjonuję fizycznie i psychicznie, zależy w dużym stopniu od temperatury otoczenia. Wiosną i latem czuję się o niebo lepiej niż zimą, ponadto jestem bardzo wrażliwa na przeciągi i sztuczną klimatyzację, które mi przeszkadzają (w sensie: niech sobie istnieją, ale nie powiewają na mnie, zwłaszcza na głowę). Moje samopoczucie jest najgorsze w okresie zmiany czasu na zimowy, kiedy to dosłownie odliczam dni do dnia zmiany czasu na letni.

Jako studentka, pod wpływem perypetii mojego chłopaka z dużą nadwrażliwością słuchową, zaczęłam interesować się integracją sensoryczną i stwierdziłam, że najwyraźniej wszystko, co związane ze zmysłem dotyku, jest u mnie kompletnie zrypane: dotyk, ból, a już najbardziej odczuwanie temperatury. Odkrycie to może nie poprawiło mojego bieżącego nastroju, ale na pewno na dłuższą metę wpłynęło na świadomość tego, co się ze mną dzieje.

I tak, jeśli czuję lęk (z jakiegokolwiek powodu), potrzebuję zmiany temperatury otoczenia na niższą, ale w taki sposób, by nie odczuć przeciągu, który stresuje mnie bardziej. Muszę więc wyjść na dwór lub przewietrzyć pomieszczenie. Po półgodzinie powinnam być już spokojniejsza i bardziej zdolna do racjonalnego myślenia. W gruncie rzeczy robiłam coś podobnego od zawsze, jeśli się porządnie zastanowić. Zawsze, gdy czułam silny lęk, siadałam na zimnej podłodze, było tak we wszystkich najgorszych momentach życia. Miałam wtedy wrażenie, że dzięki zimnu bardziej czuję, iż naprawdę istnieję.

Z kolei na wszystkie inne napięcia i negatywne emocje, na czele ze złością, pomaga mi woda o wysokiej temperaturze. Innymi słowy, jeśli jest to w danym momencie możliwe, włażę do wanny i aplikuję sobie sporą dawkę gorąca. Wszyscy, których znam, uważają, że woda, jakiej używam, jest za gorąca, a ponadto gorące kąpiele powszechnie uchodzą za niezdrowe, jednak dla mnie jest to najprostszy sposób na odzyskanie równowagi emocjonalnej. Początkowo nastawiam prysznic na temperaturę, która jest wysoka, ale jeszcze stosunkowo "lajtowa", polewam się taką wodą przez jakiś czas, a później stopniowo zwiększam temperaturę. Nie potrafię tego zbyt dobrze opisać, ale za każdym razem, gdy zwiększam temperaturę, początkowo jest to bardzo silne uczucie, a po pewnym czasie czuję coś jakby "znieczulenie", przyzwyczajenie do danej temperatury. Wtedy wiem, że mogę znowu trochę ją zwiększyć, i tak do momentu, gdy wiem, że zbliżyłam się do swojej granicy. Jest to temperatura, której inni raczej nie potrafią już zaakceptować (a przynajmniej nie te osoby, które pytałam). Później albo zostaję na tym poziomie przez jakiś czas, albo powoli obniżam temperaturę, wracając do punktu wyjścia. Kiedy po takim prysznicu wychodzę do swojego pokoju, ubrana w kilka warstw ubrań, by nie stracić szybko ciepła, czuję się bardzo komfortowo i wiem, że mogę zacząć myśleć racjonalnie o problemie, który wywołał moje negatywne emocje. Paradoksalnie, będąc rozgrzana, myślę bardziej chłodno i logicznie.

Oczywiście, kiedy jestem poza domem, nie mam do dyspozycji wanny z prysznicem. Zwykle da się jednak pójść do toalety i ochlapać ręce w gorącej wodzie, a to już coś daje.

Niestety, moje szczególne upodobanie do ciepła potęguje niektóre problemy, o których pisałam ostatnio. Jak? Ano, zwykle jestem ubrana nieadekwatnie do temperatury odczuwanej przez innych ludzi, co w połączeniu z innymi moimi upodobaniami odnośnie stroju sprawia, że wyglądam dziwnie. Zimą noszę zwykle od czterech do pięciu warstw ciuchów, a latem o wiele częściej niż inni mam na sobie cieplejsze lub dłuższe ubranie.

Uprzedzając pytania: nie, nigdy się nie oparzyłam i nie trzeba się o mnie martwić, że jestem nieustannie spocona, gdy mam na sobie ciepłe ciuchy, bo to tak nie działa. Poza tym lubię się myć. Pod warunkiem, że w gorącej wodzie.

R. T.


karengillmoreart.com


poniedziałek, 8 czerwca 2015

1. zewsząd bardzo daleko

Mam dwa duże kłopoty w życiu. Pierwszy to moje zdrowie, drugim jest moja tożsamość płciowa.

Nie czuję się kobietą. Brzmi to dość zabawnie, zważywszy, że właśnie dręczy mnie PMS i wszystkie części ciała, z którymi mam problemy, bolą mnie trzy razy bardziej. A jednak.

Nie do końca wiem, jak o tych sprawach pisać, ujmowanie w słowa moich uczuć i myśli na temat płci to dla mnie totalny kosmos. Także dlatego, że w głowach ludzi mieszka szereg stereotypów, które rządzą ich myśleniem o różnych kwestiach. Przykładowo, prawie wszyscy ludzie postrzegają płeć, jak by to powiedział mój chłopak, binarnie - albo ktoś czuje się kobietą, albo mężczyzną. Wielu ludzi myśli też, że jeśli ktoś nie utożsamia się z własną płcią biologiczną, to automatycznie musi oznaczać, że chciałby, całkowicie lub częściowo, przejść proces zmiany płci biologicznej. Ze mną natomiast jest inaczej.

Nigdy nie myślę, że chciałabym fizycznie być mężczyzną. Owszem, gdybym miała się jeszcze raz urodzić, tym razem jako facet, pewnie nie obraziłabym się, ale nic ponad to. Czuję się jednak źle ze stereotypami i normami społecznymi dotyczącymi płci, a zwłaszcza ubioru i reszty wyglądu.

Odkąd sięgam pamięcią, nigdy nie chciałam ubierać się dziewczęco. Jako kilkuletnie dziecko nosiłam krótkie włosy i już wtedy nie czułam się dobrze w dziewczęcych ubraniach, choć nie umiałam tego wyrazić. Gdy ubierano mnie w sukienkę na jakąś uroczystość, a następnie fotografowano, zwykle krzywiłam się i stroiłam głupie miny, ewentualnie za nic w świecie nie chciałam się uśmiechnąć i uwieczniano mnie z miną, jakby właśnie umarł mi chomik. Takich zdjęć mam całkiem sporo w albumie z dzieciństwa, gdzie stanowią ciekawy kontrast dla radosnych, roześmianych zdjęć tego samego dzieciaka w szortach i gatkach zapinanych na szeleczki. Pamiętam też, że zawsze śmieszyły mnie i irytowały w przedszkolu dziewczynki wystrojone od stóp do głów jak laleczki, miałam ochotę im dokuczać i ogólnie pod wpływem eleganckiego ubioru stawałam się diablicą, jeśli chodzi o zachowanie. Jedną z najbardziej przykrych rzeczy w moim kilkuletnim życiu było wkładanie rajtuz przed wyjściem. Gdy miałam je na sobie, natychmiast zaczynałam czuć się źle - obecnie użyłabym na określenie tego stanu słowa "obleśnie". Wszystko zaczynało mnie swędzieć i czułam gulę w gardle; to uczucie utrzymuje się przez całe moje życie i powoduje, że do dzisiaj nie potrafię chodzić w żadnych rajstopach ani rajtuzach ściśle opinających ciało, bo czuję wtedy fizyczne obrzydzenie.

Wkrótce po tym, jak rozdzielono mnie z najlepszym przyjacielem, zaczęłam mieć pewnego rodzaju fazę na głupawe czasopisma i książki dla nastolatek. Czytałam je z charakterystyczną dla siebie dociekliwością poznawczą, z jaką wcześniej pochłaniałam książki o owadach, psach i dinozaurach, jakbym pragnęła wejść od środka w obcy sposób myślenia. Szczególnie lubiłam czytać rubryki z listami do psychologa, które pomagały mi zrozumieć najwięcej. Pisałam pamiętnik, a później swój pierwszy blog, stylizowane na typową trzynastolatkę, z obowiązkowym PiSmEm i narzekaniem na szkołę, choć w głębi ducha miałam z tego ubaw. Śmieszyło mnie, gdy autorki podobnych blogów ciągnęły do mojego jak muchy na lep. Śmieszyły mnie ich problemy, czułam się dużo poważniejsza niż one, choć w oczach innych byłam bardziej dziecinna. Nie miałam bowiem zamiaru malować się ani ubierać jak inne dziewczyny, nie lubiłam dyskotek (do dzisiaj nie lubię) i nudziły mnie rozmowy dziewcząt. Przyjaźniłam się głównie z chłopcami.

W szkole bardzo szybko dokonałam odkrycia, które pomogło mi przetrwać latami we względnym spokoju: odkryłam mianowicie, że spokój ten gwarantuje mi status kujona. Od osoby uchodzącej w grupie za kujonkę nikt nie oczekuje, że będzie podkreślała swoją kobiecość, a wręcz przeciwnie - pewien stopień niedbalstwa i olewanie trendów doskonale wpisują się w ten stereotyp. Jeżeli dziewczyna, która ma same piątki i wygrywa konkursy, chodzi w niemodnych, zbyt szerokich ubraniach, nie maluje się i prawie nie nosi biżuterii, nikt nie wnika, co za tym stoi - pewnie po prostu jest nudna i całymi dniami się uczy. W rzeczywistości byłam zdolna i nauka zajmowała mi niewiele czasu, a przez większość dnia zajmowałam się swoimi zainteresowaniami (m.in. pisaniem opowiadań fantasy), spotkaniami z dwójką przyjaciół lub rozmowami przez Internet. Ze swoim wizerunkiem kujonki czułam się jednak bardzo, bardzo dobrze. W gimnazjum i liceum nikt mi już nie dokuczał, bo ileż można dokuczać osobie reagującej na docinki kamienną twarzą i w ogóle nie starającej się upodobnić do innych, po której wyraźnie spływa jak po kaczce, co inni o niej myślą.

Tak dotrwałam do studiów. Na studiach ścięłam włosy na krótko i nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego nie zrobiłam tego nigdy wcześniej, ponieważ mój komfort życia wzrósł po tym kroku czterokrotnie. Nigdy nie lubiłam nosić rozpuszczonych włosów, zwykle już w godzinę po rozpuszczeniu zaczynała mnie boleć głowa. Musiałam się też ciągle powstrzymywać, by nie pchać ich do gęby, gdy się na czymś koncentrowałam. Teraz czuję się o niebo lepiej i niezbyt mnie zmartwiła dezaprobata kolegów płci męskiej, którym podobały się moje włosy. Chcą włosy - niech zapuszczą własne.

Gdyby ktoś mnie dzisiaj spytał, czy czuję się kobietą, czy mężczyzną, nie umiałabym odpowiedzieć. W gruncie rzeczy nigdy nie czuję się zdecydowanie kobietą czy mężczyzną. Czuję, że jestem w jakimś punkcie spektrum pomiędzy jednym a drugim, ale zawsze bliżej środka aniżeli jednego z krańców. Ponieważ jestem do bólu wzrokowcem, widzę to tak, jak na rysunkach poniżej (jakość poprawię po powrocie do domu, gdzie mam skaner i swój program graficzny).




Zwykle czuję się najlepiej, gdy jestem ubrana w sposób jak najbardziej aseksualny, w ogóle nie wskazujący na płeć. Lubię T-shirty, bluzy, adidasy, czapki z daszkiem, spodnie z szerokimi nogawkami. Gdyby można było tak się ubierać przez cały czas, byłabym przeszczęśliwa. Dodatkowo w domu nie noszę stanika, jeżeli nie ma gości, i wtedy czuję się już w pełni komfortowo.

Od czasu do czasu czuję się nieco bardziej kobieco lub męsko (częściej to drugie), jednak nadal bardzo blisko centrum. Wtedy lubię wplatać do swojego wyglądu delikatne akcenty zależne od samopoczucia, na przykład wisiorki czy ciuchy w odcieniach ostrej czerwieni, jeśli jest to bardziej kobiecy dzień. Jeśli czuję się bardziej męsko, lubię koszule, skóry i czerń (nie wiem, dlaczego). W gruncie rzeczy zawsze jednak wyglądam mniej lub bardziej aseksualnie. Nie lubię odkrywać ciała w większym stopniu, niż czyni to przeciętny T-shirt, i zwykle wcale się nie maluję.

To, w którym punkcie spektrum znajduję się w danym dniu, przekłada się też na inne sfery życia.

Problemy pojawiają się wtedy, gdy sytuacja wymaga, abym ubrała się typowo jak kobieta, czyli w większym stopniu niż zwykle w "bardziej kobiece dni".

Czuję się bardzo źle, gdy powinnam być od stóp do głów ubrana jak kobieta. Jest to mniej więcej takie uczucie, jakbym była zmuszona przebrać się za kogoś, kim nie jestem, i było to dla mnie upokarzające - pomimo że fizycznie jestem kobietą. Nie znoszę sukni, rajstop (patrz: wyżej), butów na obcasach, makijażu, dużej ilości biżuterii. W takich sytuacjach wszystko mnie uciska i swędzi, jestem bardzo zestresowana, tracę swój cięty humor i nie umiem znaleźć języka w gębie. Czuję się też źle fizycznie. Czasem jeszcze na kilka godzin przed "przebraniem się za kobietę", gdy wiem, że mnie to spotka, mam fizjologiczne objawy stresu, takie jak problemy żołądkowe, ból brzucha czy bezsenność. Mam je też później. Pół biedy, jeśli w danej sytuacji mogę włożyć spodnie do żakietu, ale te, gdy wypada być ubranym wieczorowo, są już w moim odczuciu nie do wytrzymania. Najbardziej nie cierpię ślubów i wesel. Często robię wszystko, by się od tego typu sytuacji jakoś wymigać, a w obrębie własnej rodziny zdarza mi się łamać kanony, ale, rzecz jasna, nie zawsze i nie wszędzie się da. Wtedy nastawiam się na tortury psychiczne i odpuszczam przynajmniej makijaż, żeby choć trochę sobie ulżyć. Oczywiście, jeśli wypiję na imprezie, moje rzeczywiste samopoczucie zostaje przytłumione, ale nie lubię smaku ani zapachu alkoholu, więc umiem wypić tylko odrobinę.

W klasie maturalnej z własnej woli nie poszłam na studniówkę. Wszyscy mi współczuli, myśląc, że to z powodu braku kasy, a ja spędziłam błogi wieczór, siedząc w domu w dresie i byłam najszczęśliwszym stworzeniem na całej kuli ziemskiej. Szczęśliwy był też mój chłopak, który ma dużą nadwrażliwość na dźwięk - on również uniknął tortur, tyle że związanych z natężeniem hałasu.

Próbowałam rozmawiać o tym wszystkim z kilkoma bliskimi osobami, jednak na ogół czułam (czuję), że nie rozumieją. Przykładowo, jedna z nich powiedziała mi, że przecież ja nie mam w ogóle męskiej osobowości ani zainteresowań. Nie wiem, czym jest "męska osobowość", bo faceci, których znam, pod względem osobowości diametralnie się różnią i żadnych schematów tu nie widzę, zaś zainteresowania we współczesnym świecie są od schematów coraz bardziej wolne. Nie każdy facet jest stereotypowym "samcem alfa" i nie każdy, kogo kręci np. motoryzacja, jest facetem. Poza tym, ja przecież nie powiedziałam, że czuję się mężczyzną. Ja tylko nie czuję się kobietą.

Jednym z aspektów bycia kobietą, który wydaje mi się szczególnie uwłaczający, są powszechnie obowiązujące obecnie normy społeczne na temat depilacji. Depilacji po prostu nie trawię, to kolejna rzecz, która sprawia, że czuję się obleśnie. Mniejsza już o te miejsca, gdzie rzekomo ma to służyć higienie osobistej (ciekawe swoją drogą, dlaczego większość facetów może bez tego żyć i społeczeństwo też jakoś z tym żyje), ale depilacja nóg to już przegięcie, a niektóre kobiety usuwają także owłosienie z rąk, ba, zewsząd. I nie piszę tu bynajmniej o paniach, które mają hirsutyzm i same czują się niekomfortowo z nadmiarem owłosienia. Jest to świetny przykład tego, jak działa presja społeczna - jeśli media pokazują, że coś jest powszechne, to się takie staje i wkrótce obciachem jest nawet powiedzieć, że się to kwestionuje. To właśnie one kreują sposób myślenia człowieka o tym, co jest piękne, estetyczne. A niby dlaczego - z punktu widzenia czystej logiki - ktoś powinien być wszędzie ogolony tylko dlatego, że jest kobietą, a ktoś inny nie musi nigdzie, bo jest mężczyzną? Bo mężczyzn podnieca skóra gładka jak u niemowlęcia? A może wcale mi nie zależy na tym, by podniecać obcych ludzi? Tak nawiasem, nie zauważyłam, by depilacja nóg lub jej brak przekładały się na satysfakcję z życia seksualnego. Jest to jednak jedna z rzeczy, o której nie da się nawet porozmawiać z ludźmi, by nie wywołać szoku.

Innymi sytuacjami, których nie lubię, są te, gdy ktoś pyta mnie o zakładanie rodziny lub wszyscy wokół o tym rozmawiają i wprawdzie nie zadają pytań, ale i tak czuję się z tym niekomfortowo. Niestety, z wiekiem jest ich coraz więcej, ponieważ jestem w stałym związku, a ponadto przez znaczną ilość czasu obracam się w środowisku, w którym ślub i dziecko to największe marzenia moich rówieśnic. Osobiście nie mam nic przeciwko ślubowi, a przynajmniej cywilnemu - sama chyba bym tego chciała, kiedy już nie będę zależna finansowo od rodziców. Ale na samą myśl o tym, jak bardzo musiałabym przebrać się za kogoś innego, by mój ślub w oczach innych ludzi wyglądał normalnie, odechciewa mi się. Nie znam osobiście żadnej kobiety, która wzięłaby ślub w spodniach, a już na pewno nie jest to dobry pomysł w tym otoczeniu, w którym żyję. Tymczasem całe to strojenie się... to tak, jakbym nie ja miała brać ślub, tylko jakaś postać, którą gram.

Dzieci póki co nie planuję, pomimo że uwielbiam dzieci powyżej 3. roku życia. Uważam, że praca z nimi i ogólnie pomaganie dzieciom w przezwyciężaniu ich trudności to jedna z najbardziej satysfakcjonujących, radosnych spraw w życiu; kontakt z dziećmi potrafi też w najbardziej ponury dzień przypomnieć mi, jak się śmiać i za co kocham życie. Za niemowlętami nie przepadam, ale możliwe, że mogłabym być szczęśliwa, wychowując kiedyś dziecko. Sęk w tym, że w mojej głowie nie jest to wcale równoznaczne z byciem matką. Gdybym tak po prostu mogła pewnego dnia się obudzić i zastać dziecko w swoim domu, byłoby super. Najlepiej od razu trzyletnie. Ale ciąża, poród, laktacja? Makabra! Na samą myśl oblewa mnie zimny pot i czuję, że to coś kompletnie nie dla mnie.

No i tak się sprawy mają.

Jeszcze niedawno nie rozumiałam, dlaczego mój wygląd powoduje, że ludzie potrzebują więcej czasu, by przełamać dystans w stosunku do mnie. Teraz wiem, że z powodu wyglądu często bywam brana za lesbijkę. Zdarzyło się nawet, że jedyna lesbijka w mojej grupie na studiach od pierwszego dnia wyraźnie sobie mnie upodobała, chciała mi wszędzie towarzyszyć i czułam, że się jej podobam. Musiałam delikatnie dać jej do zrozumienia, że interesują mnie tylko faceci. Nie było to przyjemne. Dlatego ucieszyłam się, kiedy dowiedziałam się, że ma teraz partnerkę (ta dziewczyna wygląda jak mój klon, ale mniejsza o to).

Jeśli chodzi o facetów, najbardziej pociąga mnie specyficzny typ faceta, o którym moja znajoma, M., mówi, że jest "niemęski". Nie umiem się z tym zgodzić, chociaż rozumiem jej punkt widzenia, bo chłopców, do których wzdychałam jako nastolatka, łączyło przede wszystkim to, że z reguły (lecz nie zawsze) byli drobni, o delikatnych rysach twarzy, choć starsi ode mnie. Większość z nich w ogóle nie patrzyła na mnie w "ten" sposób, z niektórymi udało mi się zakumplować. Po latach dowiedziałam się, że większość z nich to homoseksualiści, co jest ciekawym zbiegiem okoliczności - w czasach gimnazjum/liceum nic obiektywnego nie wskazywało na ich orientację seksualną. Mimo to dziwnym trafem akurat oni byli dla mnie bardzo atrakcyjni. Podobał mi się też pewien chłopak, o którym dzisiaj wiem, że także nie utożsamia się ze swoją płcią biologiczną (z tym jest w ogóle dziwna sprawa, ponieważ do dzisiaj mamy kontakt i oboje wiemy, co nas łączy, ale nie rozmawiamy o tym. Nawet nie wiemy dokładnie, jak druga strona postrzega siebie. Siadamy obok siebie i milczymy, choć moglibyśmy wiele tematów dzielić). Później związałam się z J., który również był drobny, delikatny i od początku ogromnie podobał mi się fizycznie, jeszcze zanim mieliśmy okazję porozmawiać. Po zawarciu znajomości totalnie zwariowałam na jego punkcie, jest bowiem również niesamowicie inteligentnym, otwartym i dobrym człowiekiem. Obecnie J. wygląda dużo dojrzalej niż w tamtych czasach, choć nadal delikatnie. Zauważyłam jednak, że on również budzi - do dzisiaj - spore zainteresowanie wśród ludzi tej samej płci, ma zdumiewająco wielu homoseksualnych kolegów, zdarzyło mi się też przyłapać tych kolegów na niedwuznacznym dialogu na jego temat. (W ogóle, ponieważ ludziom pod wpływem alkoholu rozwiązują się języki, a ja jestem w zasadzie niepijąca, czasem dowiaduję się od nich ciekawych rzeczy, o których zwykle nie mówią).

Odeszłam trochę od tematu, a miało być o tym, że zdarzają się niewesołe sytuacje. Ponieważ stosunkowo często poznaję sympatycznych ludzi przez Internet - mogę się wręcz pokusić o stwierdzenie, że większość najfajniejszych ludzi w swoim życiu poznałam w ten sposób - niejeden raz miałam okazję spotkać pierwszy raz "w realu" kogoś, z kim od miesięcy, a nawet lat, rozmawiałam wirtualnie. Zwykle były to bardzo udane spotkania, z niektórymi osobami od początku czułam tak silną więź, że miałam wrażenie, jakby ta osoba wcale nie siedziała obok mnie pierwszy raz. Zawsze było o czym rozmawiać i większość z tych znajomości rozwinęła się na tyle, że czasem się spotykamy. Jedną ze swoich najlepszych przyjaciółek też poznałam przez Internet. Raz jednak osoba poznana w necie, z którą na pierwsze spotkanie umówiłam się na konwencie, była wyraźnie niezadowolona z mojego wyglądu. Osoba ta miała moje zdjęcia zarówno w długich włosach i zwiewnej bluzeczce w kwiatki, jak i w krótkich włosach i czarnym T-shircie. Wybrałam się na spotkanie jak zwykle bez makijażu, ponadto to był jeden z tych dni, gdy lubię czerń i brak biżuterii. Tak też przyszłam, ubrana od stóp do głów na czarno, w skórzanej kurtce. Nie wydaje mi się, by był to szczególnie ekscentryczny ubiór, ciuchy - mimo że w moim odczuciu bardziej "męskie" - pochodziły ze sklepów z damskimi ubraniami, a ponadto dookoła krążyli ludzie ubrani w tak skrajnie różne stroje, że ja i tak wyglądałam jak Ziemianin wśród kosmitów. Gdzie jak gdzie, ale akurat na konwent mogłabym przyjść jako Darth Vader i nie ściągnąć na siebie niczyjej uwagi. Mimo tego przez całe spotkanie czułam ogromny dystans ze strony tej osoby, jakby mentalnie odgrodzila się ode mnie murem i fosą z krokodylami, a po spotkaniu stopniowo przestała się ona do mnie odzywać. Było to dla mnie bardzo bolesne, gdyż osoba ta na etapie pisania do siebie maili i tradycyjnych listów wydawała mi się być moją bratnią duszą, o podobnej wrażliwości, przemyśleniach, upodobaniach. Do dzisiaj nie potrafię tego zrozumieć.

Gdy byłam w gimnazjum, przeczytałam "Zewsząd bardzo daleko" Ursuli K. Le Guin. Była to pierwsza książka, nad którą płakałam jak bóbr, ponieważ miałam wrażenie, jakbym czytała o sobie. (Nie jest łatwo mnie wzruszyć słowem pisanym, nawet gdy jestem pod wrażeniem). Jakby ktoś wyjął myśli z mojej głowy i ubrał w słowa wszystko, czego nie umiałam wyjaśnić nawet samej sobie. I choć Owen, główny bohater tej małej książeczki, nie miał dokładnie takich samych problemów jak ja, do dzisiaj uważam, że nikt nie opisałby moich uczuć lepiej. Sęk w tym, że Owen, gdyby naprawdę istniał, pewnie już dawno - może po okresie dojrzewania? - odnalazłby się. A ja, choć zapraszam do siebie przyjaciół w małych łódeczkach, nadal jestem w miejscu, do którego zewsząd bardzo daleko.


R.T.