Mam dwa duże kłopoty w życiu. Pierwszy to moje zdrowie, drugim jest moja tożsamość płciowa.
Nie czuję się kobietą. Brzmi to dość zabawnie, zważywszy, że właśnie dręczy mnie PMS i wszystkie części ciała, z którymi mam problemy, bolą mnie trzy razy bardziej. A jednak.
Nie do końca wiem, jak o tych sprawach pisać, ujmowanie w słowa moich uczuć i myśli na temat płci to dla mnie totalny kosmos. Także dlatego, że w głowach ludzi mieszka szereg stereotypów, które rządzą ich myśleniem o różnych kwestiach. Przykładowo, prawie wszyscy ludzie postrzegają płeć, jak by to powiedział mój chłopak, binarnie - albo ktoś czuje się kobietą, albo mężczyzną. Wielu ludzi myśli też, że jeśli ktoś nie utożsamia się z własną płcią biologiczną, to automatycznie musi oznaczać, że chciałby, całkowicie lub częściowo, przejść proces zmiany płci biologicznej. Ze mną natomiast jest inaczej.
Nigdy nie myślę, że chciałabym fizycznie być mężczyzną. Owszem, gdybym miała się jeszcze raz urodzić, tym razem jako facet, pewnie nie obraziłabym się, ale nic ponad to. Czuję się jednak źle ze stereotypami i normami społecznymi dotyczącymi płci, a zwłaszcza ubioru i reszty wyglądu.
Odkąd sięgam pamięcią, nigdy nie chciałam ubierać się dziewczęco. Jako kilkuletnie dziecko nosiłam krótkie włosy i już wtedy nie czułam się dobrze w dziewczęcych ubraniach, choć nie umiałam tego wyrazić. Gdy ubierano mnie w sukienkę na jakąś uroczystość, a następnie fotografowano, zwykle krzywiłam się i stroiłam głupie miny, ewentualnie za nic w świecie nie chciałam się uśmiechnąć i uwieczniano mnie z miną, jakby właśnie umarł mi chomik. Takich zdjęć mam całkiem sporo w albumie z dzieciństwa, gdzie stanowią ciekawy kontrast dla radosnych, roześmianych zdjęć tego samego dzieciaka w szortach i gatkach zapinanych na szeleczki. Pamiętam też, że zawsze śmieszyły mnie i irytowały w przedszkolu dziewczynki wystrojone od stóp do głów jak laleczki, miałam ochotę im dokuczać i ogólnie pod wpływem eleganckiego ubioru stawałam się diablicą, jeśli chodzi o zachowanie. Jedną z najbardziej przykrych rzeczy w moim kilkuletnim życiu było wkładanie rajtuz przed wyjściem. Gdy miałam je na sobie, natychmiast zaczynałam czuć się źle - obecnie użyłabym na określenie tego stanu słowa "obleśnie". Wszystko zaczynało mnie swędzieć i czułam gulę w gardle; to uczucie utrzymuje się przez całe moje życie i powoduje, że do dzisiaj nie potrafię chodzić w żadnych rajstopach ani rajtuzach ściśle opinających ciało, bo czuję wtedy fizyczne obrzydzenie.
Wkrótce po tym, jak rozdzielono mnie z najlepszym przyjacielem, zaczęłam mieć pewnego rodzaju fazę na głupawe czasopisma i książki dla nastolatek. Czytałam je z charakterystyczną dla siebie dociekliwością poznawczą, z jaką wcześniej pochłaniałam książki o owadach, psach i dinozaurach, jakbym pragnęła wejść od środka w obcy sposób myślenia. Szczególnie lubiłam czytać rubryki z listami do psychologa, które pomagały mi zrozumieć najwięcej. Pisałam pamiętnik, a później swój pierwszy blog, stylizowane na typową trzynastolatkę, z obowiązkowym PiSmEm i narzekaniem na szkołę, choć w głębi ducha miałam z tego ubaw. Śmieszyło mnie, gdy autorki podobnych blogów ciągnęły do mojego jak muchy na lep. Śmieszyły mnie ich problemy, czułam się dużo poważniejsza niż one, choć w oczach innych byłam bardziej dziecinna. Nie miałam bowiem zamiaru malować się ani ubierać jak inne dziewczyny, nie lubiłam dyskotek (do dzisiaj nie lubię) i nudziły mnie rozmowy dziewcząt. Przyjaźniłam się głównie z chłopcami.
W szkole bardzo szybko dokonałam odkrycia, które pomogło mi przetrwać latami we względnym spokoju: odkryłam mianowicie, że spokój ten gwarantuje mi status kujona. Od osoby uchodzącej w grupie za kujonkę nikt nie oczekuje, że będzie podkreślała swoją kobiecość, a wręcz przeciwnie - pewien stopień niedbalstwa i olewanie trendów doskonale wpisują się w ten stereotyp. Jeżeli dziewczyna, która ma same piątki i wygrywa konkursy, chodzi w niemodnych, zbyt szerokich ubraniach, nie maluje się i prawie nie nosi biżuterii, nikt nie wnika, co za tym stoi - pewnie po prostu jest nudna i całymi dniami się uczy. W rzeczywistości byłam zdolna i nauka zajmowała mi niewiele czasu, a przez większość dnia zajmowałam się swoimi zainteresowaniami (m.in. pisaniem opowiadań fantasy), spotkaniami z dwójką przyjaciół lub rozmowami przez Internet. Ze swoim wizerunkiem kujonki czułam się jednak bardzo, bardzo dobrze. W gimnazjum i liceum nikt mi już nie dokuczał, bo ileż można dokuczać osobie reagującej na docinki kamienną twarzą i w ogóle nie starającej się upodobnić do innych, po której wyraźnie spływa jak po kaczce, co inni o niej myślą.
Tak dotrwałam do studiów. Na studiach ścięłam włosy na krótko i nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego nie zrobiłam tego nigdy wcześniej, ponieważ mój komfort życia wzrósł po tym kroku czterokrotnie. Nigdy nie lubiłam nosić rozpuszczonych włosów, zwykle już w godzinę po rozpuszczeniu zaczynała mnie boleć głowa. Musiałam się też ciągle powstrzymywać, by nie pchać ich do gęby, gdy się na czymś koncentrowałam. Teraz czuję się o niebo lepiej i niezbyt mnie zmartwiła dezaprobata kolegów płci męskiej, którym podobały się moje włosy. Chcą włosy - niech zapuszczą własne.
Gdyby ktoś mnie dzisiaj spytał, czy czuję się kobietą, czy mężczyzną, nie umiałabym odpowiedzieć. W gruncie rzeczy nigdy nie czuję się zdecydowanie kobietą czy mężczyzną. Czuję, że jestem w jakimś punkcie spektrum pomiędzy jednym a drugim, ale zawsze bliżej środka aniżeli jednego z krańców. Ponieważ jestem do bólu wzrokowcem, widzę to tak, jak na rysunkach poniżej (jakość poprawię po powrocie do domu, gdzie mam skaner i swój program graficzny).
Zwykle czuję się najlepiej, gdy jestem ubrana w sposób jak najbardziej aseksualny, w ogóle nie wskazujący na płeć. Lubię T-shirty, bluzy, adidasy, czapki z daszkiem, spodnie z szerokimi nogawkami. Gdyby można było tak się ubierać przez cały czas, byłabym przeszczęśliwa. Dodatkowo w domu nie noszę stanika, jeżeli nie ma gości, i wtedy czuję się już w pełni komfortowo.
Od czasu do czasu czuję się nieco bardziej kobieco lub męsko (częściej to drugie), jednak nadal bardzo blisko centrum. Wtedy lubię wplatać do swojego wyglądu delikatne akcenty zależne od samopoczucia, na przykład wisiorki czy ciuchy w odcieniach ostrej czerwieni, jeśli jest to bardziej kobiecy dzień. Jeśli czuję się bardziej męsko, lubię koszule, skóry i czerń (nie wiem, dlaczego). W gruncie rzeczy zawsze jednak wyglądam mniej lub bardziej aseksualnie. Nie lubię odkrywać ciała w większym stopniu, niż czyni to przeciętny T-shirt, i zwykle wcale się nie maluję.
To, w którym punkcie spektrum znajduję się w danym dniu, przekłada się też na inne sfery życia.
Problemy pojawiają się wtedy, gdy sytuacja wymaga, abym ubrała się typowo jak kobieta, czyli w większym stopniu niż zwykle w "bardziej kobiece dni".
Czuję się bardzo źle, gdy powinnam być od stóp do głów ubrana jak kobieta. Jest to mniej więcej takie uczucie, jakbym była zmuszona przebrać się za kogoś, kim nie jestem, i było to dla mnie upokarzające - pomimo że fizycznie jestem kobietą. Nie znoszę sukni, rajstop (patrz: wyżej), butów na obcasach, makijażu, dużej ilości biżuterii. W takich sytuacjach wszystko mnie uciska i swędzi, jestem bardzo zestresowana, tracę swój cięty humor i nie umiem znaleźć języka w gębie. Czuję się też źle fizycznie. Czasem jeszcze na kilka godzin przed "przebraniem się za kobietę", gdy wiem, że mnie to spotka, mam fizjologiczne objawy stresu, takie jak problemy żołądkowe, ból brzucha czy bezsenność. Mam je też później. Pół biedy, jeśli w danej sytuacji mogę włożyć spodnie do żakietu, ale te, gdy wypada być ubranym wieczorowo, są już w moim odczuciu nie do wytrzymania. Najbardziej nie cierpię ślubów i wesel. Często robię wszystko, by się od tego typu sytuacji jakoś wymigać, a w obrębie własnej rodziny zdarza mi się łamać kanony, ale, rzecz jasna, nie zawsze i nie wszędzie się da. Wtedy nastawiam się na tortury psychiczne i odpuszczam przynajmniej makijaż, żeby choć trochę sobie ulżyć. Oczywiście, jeśli wypiję na imprezie, moje rzeczywiste samopoczucie zostaje przytłumione, ale nie lubię smaku ani zapachu alkoholu, więc umiem wypić tylko odrobinę.
W klasie maturalnej z własnej woli nie poszłam na studniówkę. Wszyscy mi współczuli, myśląc, że to z powodu braku kasy, a ja spędziłam błogi wieczór, siedząc w domu w dresie i byłam najszczęśliwszym stworzeniem na całej kuli ziemskiej. Szczęśliwy był też mój chłopak, który ma dużą nadwrażliwość na dźwięk - on również uniknął tortur, tyle że związanych z natężeniem hałasu.
Próbowałam rozmawiać o tym wszystkim z kilkoma bliskimi osobami, jednak na ogół czułam (czuję), że nie rozumieją. Przykładowo, jedna z nich powiedziała mi, że przecież ja nie mam w ogóle męskiej osobowości ani zainteresowań. Nie wiem, czym jest "męska osobowość", bo faceci, których znam, pod względem osobowości diametralnie się różnią i żadnych schematów tu nie widzę, zaś zainteresowania we współczesnym świecie są od schematów coraz bardziej wolne. Nie każdy facet jest stereotypowym "samcem alfa" i nie każdy, kogo kręci np. motoryzacja, jest facetem. Poza tym, ja przecież nie powiedziałam, że czuję się mężczyzną. Ja tylko nie czuję się kobietą.
Jednym z aspektów bycia kobietą, który wydaje mi się szczególnie uwłaczający, są powszechnie obowiązujące obecnie normy społeczne na temat depilacji. Depilacji po prostu nie trawię, to kolejna rzecz, która sprawia, że czuję się obleśnie. Mniejsza już o te miejsca, gdzie rzekomo ma to służyć higienie osobistej (ciekawe swoją drogą, dlaczego większość facetów może bez tego żyć i społeczeństwo też jakoś z tym żyje), ale depilacja nóg to już przegięcie, a niektóre kobiety usuwają także owłosienie z rąk, ba, zewsząd. I nie piszę tu bynajmniej o paniach, które mają hirsutyzm i same czują się niekomfortowo z nadmiarem owłosienia. Jest to świetny przykład tego, jak działa presja społeczna - jeśli media pokazują, że coś jest powszechne, to się takie staje i wkrótce obciachem jest nawet powiedzieć, że się to kwestionuje. To właśnie one kreują sposób myślenia człowieka o tym, co jest piękne, estetyczne. A niby dlaczego - z punktu widzenia czystej logiki - ktoś powinien być wszędzie ogolony tylko dlatego, że jest kobietą, a ktoś inny nie musi nigdzie, bo jest mężczyzną? Bo mężczyzn podnieca skóra gładka jak u niemowlęcia? A może wcale mi nie zależy na tym, by podniecać obcych ludzi? Tak nawiasem, nie zauważyłam, by depilacja nóg lub jej brak przekładały się na satysfakcję z życia seksualnego. Jest to jednak jedna z rzeczy, o której nie da się nawet porozmawiać z ludźmi, by nie wywołać szoku.
Innymi sytuacjami, których nie lubię, są te, gdy ktoś pyta mnie o zakładanie rodziny lub wszyscy wokół o tym rozmawiają i wprawdzie nie zadają pytań, ale i tak czuję się z tym niekomfortowo. Niestety, z wiekiem jest ich coraz więcej, ponieważ jestem w stałym związku, a ponadto przez znaczną ilość czasu obracam się w środowisku, w którym ślub i dziecko to największe marzenia moich rówieśnic. Osobiście nie mam nic przeciwko ślubowi, a przynajmniej cywilnemu - sama chyba bym tego chciała, kiedy już nie będę zależna finansowo od rodziców. Ale na samą myśl o tym, jak bardzo musiałabym przebrać się za kogoś innego, by mój ślub w oczach innych ludzi wyglądał normalnie, odechciewa mi się. Nie znam osobiście żadnej kobiety, która wzięłaby ślub w spodniach, a już na pewno nie jest to dobry pomysł w tym otoczeniu, w którym żyję. Tymczasem całe to strojenie się... to tak, jakbym nie ja miała brać ślub, tylko jakaś postać, którą gram.
Dzieci póki co nie planuję, pomimo że uwielbiam dzieci powyżej 3. roku życia. Uważam, że praca z nimi i ogólnie pomaganie dzieciom w przezwyciężaniu ich trudności to jedna z najbardziej satysfakcjonujących, radosnych spraw w życiu; kontakt z dziećmi potrafi też w najbardziej ponury dzień przypomnieć mi, jak się śmiać i za co kocham życie. Za niemowlętami nie przepadam, ale możliwe, że mogłabym być szczęśliwa, wychowując kiedyś dziecko. Sęk w tym, że w mojej głowie nie jest to wcale równoznaczne z byciem matką. Gdybym tak po prostu mogła pewnego dnia się obudzić i zastać dziecko w swoim domu, byłoby super. Najlepiej od razu trzyletnie. Ale ciąża, poród, laktacja? Makabra! Na samą myśl oblewa mnie zimny pot i czuję, że to coś kompletnie nie dla mnie.
No i tak się sprawy mają.
Jeszcze niedawno nie rozumiałam, dlaczego mój wygląd powoduje, że ludzie potrzebują więcej czasu, by przełamać dystans w stosunku do mnie. Teraz wiem, że z powodu wyglądu często bywam brana za lesbijkę. Zdarzyło się nawet, że jedyna lesbijka w mojej grupie na studiach od pierwszego dnia wyraźnie sobie mnie upodobała, chciała mi wszędzie towarzyszyć i czułam, że się jej podobam. Musiałam delikatnie dać jej do zrozumienia, że interesują mnie tylko faceci. Nie było to przyjemne. Dlatego ucieszyłam się, kiedy dowiedziałam się, że ma teraz partnerkę (ta dziewczyna wygląda jak mój klon, ale mniejsza o to).
Jeśli chodzi o facetów, najbardziej pociąga mnie specyficzny typ faceta, o którym moja znajoma, M., mówi, że jest "niemęski". Nie umiem się z tym zgodzić, chociaż rozumiem jej punkt widzenia, bo chłopców, do których wzdychałam jako nastolatka, łączyło przede wszystkim to, że z reguły (lecz nie zawsze) byli drobni, o delikatnych rysach twarzy, choć starsi ode mnie. Większość z nich w ogóle nie patrzyła na mnie w "ten" sposób, z niektórymi udało mi się zakumplować. Po latach dowiedziałam się, że większość z nich to homoseksualiści, co jest ciekawym zbiegiem okoliczności - w czasach gimnazjum/liceum nic obiektywnego nie wskazywało na ich orientację seksualną. Mimo to dziwnym trafem akurat oni byli dla mnie bardzo atrakcyjni. Podobał mi się też pewien chłopak, o którym dzisiaj wiem, że także nie utożsamia się ze swoją płcią biologiczną (z tym jest w ogóle dziwna sprawa, ponieważ do dzisiaj mamy kontakt i oboje wiemy, co nas łączy, ale nie rozmawiamy o tym. Nawet nie wiemy dokładnie, jak druga strona postrzega siebie. Siadamy obok siebie i milczymy, choć moglibyśmy wiele tematów dzielić). Później związałam się z J., który również był drobny, delikatny i od początku ogromnie podobał mi się fizycznie, jeszcze zanim mieliśmy okazję porozmawiać. Po zawarciu znajomości totalnie zwariowałam na jego punkcie, jest bowiem również niesamowicie inteligentnym, otwartym i dobrym człowiekiem. Obecnie J. wygląda dużo dojrzalej niż w tamtych czasach, choć nadal delikatnie. Zauważyłam jednak, że on również budzi - do dzisiaj - spore zainteresowanie wśród ludzi tej samej płci, ma zdumiewająco wielu homoseksualnych kolegów, zdarzyło mi się też przyłapać tych kolegów na niedwuznacznym dialogu na jego temat. (W ogóle, ponieważ ludziom pod wpływem alkoholu rozwiązują się języki, a ja jestem w zasadzie niepijąca, czasem dowiaduję się od nich ciekawych rzeczy, o których zwykle nie mówią).
Odeszłam trochę od tematu, a miało być o tym, że zdarzają się niewesołe sytuacje. Ponieważ stosunkowo często poznaję sympatycznych ludzi przez Internet - mogę się wręcz pokusić o stwierdzenie, że większość najfajniejszych ludzi w swoim życiu poznałam w ten sposób - niejeden raz miałam okazję spotkać pierwszy raz "w realu" kogoś, z kim od miesięcy, a nawet lat, rozmawiałam wirtualnie. Zwykle były to bardzo udane spotkania, z niektórymi osobami od początku czułam tak silną więź, że miałam wrażenie, jakby ta osoba wcale nie siedziała obok mnie pierwszy raz. Zawsze było o czym rozmawiać i większość z tych znajomości rozwinęła się na tyle, że czasem się spotykamy. Jedną ze swoich najlepszych przyjaciółek też poznałam przez Internet. Raz jednak osoba poznana w necie, z którą na pierwsze spotkanie umówiłam się na konwencie, była wyraźnie niezadowolona z mojego wyglądu. Osoba ta miała moje zdjęcia zarówno w długich włosach i zwiewnej bluzeczce w kwiatki, jak i w krótkich włosach i czarnym T-shircie. Wybrałam się na spotkanie jak zwykle bez makijażu, ponadto to był jeden z tych dni, gdy lubię czerń i brak biżuterii. Tak też przyszłam, ubrana od stóp do głów na czarno, w skórzanej kurtce. Nie wydaje mi się, by był to szczególnie ekscentryczny ubiór, ciuchy - mimo że w moim odczuciu bardziej "męskie" - pochodziły ze sklepów z damskimi ubraniami, a ponadto dookoła krążyli ludzie ubrani w tak skrajnie różne stroje, że ja i tak wyglądałam jak Ziemianin wśród kosmitów. Gdzie jak gdzie, ale akurat na konwent mogłabym przyjść jako Darth Vader i nie ściągnąć na siebie niczyjej uwagi. Mimo tego przez całe spotkanie czułam ogromny dystans ze strony tej osoby, jakby mentalnie odgrodzila się ode mnie murem i fosą z krokodylami, a po spotkaniu stopniowo przestała się ona do mnie odzywać. Było to dla mnie bardzo bolesne, gdyż osoba ta na etapie pisania do siebie maili i tradycyjnych listów wydawała mi się być moją bratnią duszą, o podobnej wrażliwości, przemyśleniach, upodobaniach. Do dzisiaj nie potrafię tego zrozumieć.
Gdy byłam w gimnazjum, przeczytałam "Zewsząd bardzo daleko" Ursuli K. Le Guin. Była to pierwsza książka, nad którą płakałam jak bóbr, ponieważ miałam wrażenie, jakbym czytała o sobie. (Nie jest łatwo mnie wzruszyć słowem pisanym, nawet gdy jestem pod wrażeniem). Jakby ktoś wyjął myśli z mojej głowy i ubrał w słowa wszystko, czego nie umiałam wyjaśnić nawet samej sobie. I choć Owen, główny bohater tej małej książeczki, nie miał dokładnie takich samych problemów jak ja, do dzisiaj uważam, że nikt nie opisałby moich uczuć lepiej. Sęk w tym, że Owen, gdyby naprawdę istniał, pewnie już dawno - może po okresie dojrzewania? - odnalazłby się. A ja, choć zapraszam do siebie przyjaciół w małych łódeczkach, nadal jestem w miejscu, do którego zewsząd bardzo daleko.
R.T.