środa, 24 czerwca 2015

5. ambiwalencja


Wczorajszej nocy po raz kolejny zastanawiałam się intensywnie nad swoją samoakceptacją, próbując dostrzec jakiś wzór, jednak żadnego nie znalazłam. Wygląda na to, że miewam zarówno dłuższe okresy w życiu, gdy w pełni akceptuję siebie, jak również takie, gdy nienawidzę faktu, że płeć wpływa na sposób postrzegania człowieka przez innych, oraz jego konsekwencji. 

Kiedy sięgam pamięcią do okresu dojrzewania, zwłaszcza do jego początków, przypominam sobie, że czułam się wtedy bardzo źle w swojej skórze. Oczywiście, u nastolatków nie jest to niczym niezwykłym i pamiętam, że wśród otaczających mnie osób również nie było. Jestem jednak pewna, że, podczas gdy inni boleli nad swoimi (znacznie wyolbrzymianymi) niedostatkami typu trądzik czy głos podczas mutacji, dla mnie problemem był sam proces dojrzewania; w gruncie rzeczy nigdy nie chciałam fizycznie dojrzeć. W tamtych czasach nie potrafiłabym jednak opisać słowami, dlaczego tak jest, ponieważ dla mnie samej było to niezrozumiałe. Wiedziałam tylko, że nie lubię swojego zmieniającego się ciała. Nie czułam się zadowolona z tego, co się ze mną działo, przede wszystkim z pojawienia się biustu.

W szczytowym momencie przechodziłam dziwny (nawet dla mnie samej, bo zupełnie irracjonalny) bunt przeciwko dbaniu o higienę, mimo że na poziomie intelektualnym rozumiałam całe zagadnienie higieny osobistej i jej znaczenie. Zdarzało mi się unikać kąpieli, ponieważ nienawidziłam patrzeć na siebie nagą. Jeszcze bardziej nie znosiłam, gdy inni patrzyli na moje ciało, i nieustannie się garbiłam, przez co moja wada postawy pogłębiała się. Fakt, miałam do tego predyspozycje genetyczne, jednak niewesołą prawdą jest również, że ja sama nie chciałam trzymać się prosto, nie miałam więc motywacji wewnętrznej do rehabilitacji, a wręcz przeciwnie. Mimo że nie trzeba mnie było długo namawiać do jazdy na rowerze, gry w badmintona czy długich spacerów, rehabilitację olewałam, jak mogłam. Przez kilka lat rodzice toczyli ze mną o kręgosłup nierówny bój, który ostatecznie przegrali. Dopiero współcześnie potrafię zrozumieć wydarzenia z tamtego okresu - niestety, wówczas nie było nikogo, kto by je rozumiał, a ja nawet nie próbowałam wytłumaczyć swoich przeżyć wewnętrznych, jako że sama ich nie rozumiałam. Dorośli byli przekonani, że nie przykładam się do ćwiczeń z lenistwa lub czystej przekory, chcąc w dziecinny sposób zrobić im na złość, i regularnie prawili mi kazania odwołujące się do argumentów w stylu "jeśli będziesz prosta, będziesz atrakcyjna fizycznie jako kobieta", ja zaś stawiałam opór i często płakałam, czując, że wcale tego nie chcę. W efekcie mam krzywy kręgosłup, a moja rodzina wydała sporo pieniędzy na działania, które nie przyniosły efektów (no dobrze, lubiłam basen, ale na basen można chodzić także bez fizjoterapeutów, płacąc o wiele mniej, a główny cel nie został osiągnięty). Z perspektywy czasu wiem, że moje garbienie się również było bezsensowne, ponieważ ostatecznie biustu mam tyle, co kot napłakał, co nie jest zresztą wyjątkiem w mojej rodzinie. Wtedy jednak nie mogłam wiedzieć, że tak będzie.

W drugiej połowie gimnazjum trafiłam do ginekologa z powodu sporych zaburzeń miesiączkowania, miałam bowiem bardzo bolesne i nieregularne miesiączki. Pewnego razu zdarzyło się, że mój okres trwał już trzy tygodnie i nadal nie chciał się samoistnie skończyć; zostałam wtedy przebadana przez ginekologa i endokrynologa, a następnie otrzymałam leki hormonalne. Leki, które brałam, zawierały żeńskie hormony płciowe i hamowały działanie androgenów. Zażywałam je długo, bo przez kilka lat, aż do połowy studiów, z przerwami na badania kontrolne. Z perspektywy czasu dostrzegam, że w tym czasie poziom akceptacji płci biologicznej był u mnie najwyższy, mimo że moje ciało pod wpływem leków zaokrągliło się tu i ówdzie. W tym okresie chyba w ogóle nie zastanawiałam się nad płcią zbyt wiele, choć nadal nie dążyłam do w pełni kobiecego wyglądu i chętnie unikałam sytuacji wymuszających takowy. Czułam się po prostu tak, jak obecnie w swoje "bardziej kobiece" dni, z tą różnicą, że cały ten odcinek czasu był dla mnie jak jeden długi "bardziej kobiecy" dzień. Nosiłam wiele czerwonych i pomarańczowych ubrań, z punktu widzenia innych - aseksualnych i niemodnych, lubiłam naszyjniki i damskie wody toaletowe. Rzadko byłam smutna. Bardzo chciałabym wiedzieć, czy moje ówczesne samopoczucie miało bezpośredni związek z poziomem hormonów, czy też złożyło się na to wiele spraw (m. in. fakt, że po raz pierwszy byłam zakochana z wzajemnością w kimś, kto w pełni mnie zaakceptował i obudził moją seksualność). Podejrzewam to drugie, gdyż w naturze człowieka leży dopatrywanie się zależności pomiędzy współwystępującymi zjawiskami, często w oderwaniu od szerszego kontekstu.

Jak już wspomniałam, w połowie studiów przestałam zażywać leki hormonalne i - z czego niedawno zdałam sobie sprawę - tak się złożyło, że w jakieś pół roku później zaczęłam ponownie mieć - jak ja to mówię - "moje jazdy na punkcie płci". Jesienią przed rozpoczęciem trzeciego roku studiów moja samoakceptacja zaliczyła znaczny regres. Rzecz jasna, tym razem nie przestałam się kąpać, ale mój wyjazd do przyjaciółki zaowocował widowiskowym atakiem na sklepy z odzieżą i wydaniem niemal wszystkich pieniędzy, jakie dostałam od rodziców, na czarne ciuchy, w których czułam się bardziej męsko. Odbyłam też kilka trudnych i zaskakujących dla obu stron rozmów z przyjaciółmi, którzy wprawdzie znali mnie od lat, ale raczej nie spodziewali się usłyszeć tak nietypowych rzeczy.

Od tamtego czasu nic się nie zmieniło poza tym, że sytuacje wymagające bardziej kobiecego wyglądu stresują mnie o wiele bardziej niż kiedyś i wywołują coś, co prawdopodobnie jest stanem lękowym. W chwilach, gdy daje mi to w kość, zastanawiam się, co by było, gdybym wróciła do leków hormonalnych, ale nie chcę tego robić. I nie tylko dlatego, że powodowały skutki uboczne, których wolałabym unikać. Paradoksalnie, nie chcę ich zażywać przede wszystkim dlatego, że czuję się teraz bardziej sobą. Lubię swoją nieco mniej niż kilka lat temu zaokrągloną sylwetkę, swoje poczucie bycia "pomiędzy", wreszcie różnorodność swoich fantazji i potrzeb. Nie chcę wyglądać bardziej kobieco ani czuć się bardziej kobieco, ani o jotę. W gruncie rzeczy, choć możliwe jest, że leki przez kilka lat w jakiś sposób "ugłaskiwały" mnie, już w dzieciństwie byłam "pomiędzy" i nie chcę tego tłumić. Nawet kosztem stanów, o których pisałam.

Czasem chciałabym pociągnąć za język jedyną znaną mi w realu osobę, której tożsamość płciowa także nie jest jednoznaczna, i móc swobodnie z nią rozmawiać o tym wszystkim. Jestem jednak osobą, która nie lubi wypytywania innych ludzi, nawet znanych mi od lat, o sprawy bardzo osobiste; uważam za znacznie bardziej sensowne, gdy człowiek sam mówi to, co chce powiedzieć, właśnie wtedy, kiedy chce powiedzieć. Mówiąc o sobie i pozwalając na pytania, sygnalizuję, gdzie wytyczam moje granice, a niewiele pytając, pozostawiam drugiej osobie wybór, co zrobi z własnymi. W efekcie niektórzy stopniowo otwierają się przede mną, inni nie zwierzają mi się z niektórych spraw nawet po kilku latach bliskiej znajomości i ja to akceptuję, a jeszcze inni pod wpływem wyskoku z alkoholem mówią o sobie wszystko za jednym razem i to również jest spoko. Myślę, że właśnie wtedy, kiedy pozostawia się drugiej osobie wolność w tej materii, rodzą się prawdziwe zaufanie między ludźmi i prawdziwa bliskość. Podejście to, jak zaobserwowałam, przynosi dobre rezultaty, jeśli chodzi o relacje, niekoniecznie jednak pomaga walczyć z poczuciem osamotnienia. 

W niektóre dni czuję inny niż zazwyczaj, bardziej niepokojący rodzaj lęku: lęk, że moja tożsamość płciowa wciąż może nie być w wystarczającym stopniu ukształtowana, aby już się nie zmienić. Jest on związany z tym, że mam już ponad dwadzieścia lat i nadal nie czuję się o wiele mądrzejsza w tym aspekcie. Boję się, że z powodu swojej "płynności" mogę zrobić ze swoim życiem rzeczy, które z czasem okażą się być kardynalnymi błędami i przez które będę trwale nieszczęśliwa.


R. T.

2 komentarze:

  1. Co konkretnie masz na myśli pisząc o rzeczach, które mogą okazać się błędami, przez które możesz być trwale nieszczęśliwa? Bo mi przychodzą do głowy dwie takie rzeczy: coming out przed rodziną i korekcja płci. Ale że z tego, co piszesz, wynika, że nie identyfikujesz się z żadną z płci, zakładam, że korekcji płci nie bierzesz pod uwagę.

    OdpowiedzUsuń