- Rodzina to piękna rzecz.
- Wiem. Ale ja nie jestem stworzona do pięknych rzeczy.
(z "Wielkiego piękna", mojego ulubionego filmu)
Stało się. Zakończyłam semestr i żadne terminy nie dyndają mi nad głową niczym miecz Damoklesa, mogę więc spokojnie skoncentrować się na reszcie życia. Pomimo tego, a może właśnie dlatego, jestem ostatnio kłębkiem nerwów.
Zmiany, a przynajmniej ich większość, zawsze były dla mnie źródłem silnego stresu, z którym radziłam sobie lepiej lub gorzej, w zależności od etapu życia i czynników towarzyszących. Było mi bardzo ciężko za każdym razem, gdy musiałam zakończyć któryś z etapów edukacyjnych i zmienić środowisko. W nowym miejscu przeżywałam kryzys emocjonalny, jednak w adaptacji pomagały mi wyraźnie sprecyzowane oczekiwania własne i innych ludzi, istniejące normy, wypracowane schematy postępowania. Obserwowałam, podglądałam, podpytywałam, podczytywałam i na tej podstawie dowiadywałam się, co robić: jakie dokumenty zanieść do dziekanatu, jak trafić tu i ówdzie, jak korzystać z biblioteki etc. Z czasem poziom stresu spadał, a komfort emocjonalny wzrastał. Gdy już uporałam się z nowościami i miałam jakie takie rozeznanie odnośnie ludzi w nowym środowisku (że X chętnie pożycza notatki w chorobie, a Y chamsko obgaduje koleżanki), nadchodził czas spokojnego budowania swojej pozycji w stadzie. A w tym byłam już niezła, dzięki swojemu pacyfistycznemu stosunkowi do innych, umiejętności silnego zaangażowania się w daną działalność, obowiązkowości, rzetelności. I nowe miejsce stawało się dla mnie - stopniowo, raczej wolniej niż dla innych ludzi, ale jednak - drugim domem.
Teraz jest inaczej.
I nie chodzi "tylko" o to, że znienacka kończy się ustabilizowany rytm życia dający mi poczucie bezpieczeństwa, ani o to, że trzeba się na nowo odnaleźć w zupełnie nowych warunkach, znaleźć pracę w zawodzie, a jeśli to się nie od razu uda (wariant bardziej realistyczny), zagospodarować czas pusty i nadać mu wartość, stawiając sobie cele i zadania krótkofalowe. To wszystko, choć na dzień dzisiejszy mnie przeraża, jest jednak doświadczeniem dla młodych ludzi uniwersalnym i staram się wierzyć, że ja też się odnajdę i że przyjdzie taki dzień, gdy moje dzisiejsze zapiski będą mnie śmieszyły (często tak jest). Oprócz najważniejszego pomysłu na siebie, mam też kilka pomniejszych, które mogą mi pomóc. Nie jest aż tak źle, żeby nie mogło być gorzej, ponieważ moje oczekiwania związane z zawodowym aspektem życia są spójne z moim wiekiem i normami społecznymi.
Czego nie można powiedzieć o wszystkich sferach życia, które da się objąć wspólnym transparentem z napisem "życie osobiste".
Moja wizja życia osobistego i wizja, jaką ma przeciętna kobieta w moim wieku (rzecz jasna, rozumiem przez to stwierdzenie przeciętną kobietę z mojego otoczenia, z którą mam bezpośredni kontakt), mogłyby posłużyć do stworzenia dwóch obrazków do ćwiczenia percepcji wzrokowej, opatrzonych nagłówkiem "Znajdź różnice (brak limitu rozwiązań)". To, kim się czuję, jaka jestem, czego pragnę, jakie są moje relacje uczuciowe, czym się interesuję, co (poza sferą zawodową) pragnę w sobie rozwijać - nie jest spójne ani z oczekiwaniami najbliższych, ani z modelem życia wzmacnianym przez otoczenie. Jednocześnie jestem domatorką i osobą, w której hierarchii wartości relacje z rodziną na jednym z wyższych miejsc, która swojego zielonego kawałka ziemi wraz z domem nie oddałaby bez walki, choćby przyszło walczyć zębami i pazurami - i nie mam zamiaru odseparowywać się od rodziny ani rezygnować z mojego ukochanego domu tylko dlatego, że jestem osobą ekscentryczną. I już teraz wiem, że ułożenie sobie dorosłego życia tak, bym mogła je przeżyć w zgodzie ze sobą, jednocześnie tracąc jak najmniej z tego, co dla mnie ważne, może według wszelkiego prawdopodobieństwa okazać się wyzwaniem jeszcze większym niż rozwój zawodowy. W zasadzie co kilka dni odbywam rozmowy z rówieśnikami, które uświadamiają mi, jak bardzo jestem nienormalna.
***
Najbliższe dwa tygodnie będą wyjątkowo obfite w nieprzyjemne dla mnie sytuacje, gdy muszę przebrać się za kogoś, kim nie jestem, i tłumić swoje faktyczne emocje. Od tygodnia jest jeszcze coś, co bardzo mnie martwi. Powoduje to, że moja bezsenność pogłębia się: dzisiaj nie spałam do czwartej nad ranem i to bynajmniej nie jest wyjątek, a rano obudziły mnie koszmary (w roli głównej wystąpiła osoba, o której najbardziej chciałabym zapomnieć). Od kilku dni - odkąd nie muszę regularnie jeździć na uczelnię - myślę tyle o wszystkim, co mnie trapi, że jestem kłębkiem nerwów; dzisiaj już nie wytrzymałam wzmagającego się lęku i zażyłam lek, którego od dawna nie potrzebowałam. Na moje własne refleksje nałożyło się kilka rozmów (żeby nie było, z ludźmi życzliwymi mi, którzy po prostu pewnych rzeczy nie potrafią zrozumieć) i mój misterny plan "trzymania się" spalił na panewce.
Chciałabym, by istniał ktoś, z kim mogłabym o wszystkim szczerze porozmawiać, także o tym, jak stłumiona się czuję, próbując pogodzić swoje potrzeby z wymogami "normalności". Jest jednak tylko jedna osoba, której mogę powiedzieć naprawdę wszystko, i zdaję sobie sprawę, że nie mogę ciągle zawracać jej głowy, ma bowiem własne problemy. Na domiar złego, osoba ta - N., moja kochana istotka - za trzy miesiące po raz kolejny przeniesie się na dłuższy czas na inny kontynent, więc siłą rzeczy nie powinnam uzależniać swojego samopoczucia od stałego kontaktu z nią. Pozostali przyjaciele i znajomi albo - mimo najszczerszych chęci i dobrych intencji wobec mnie - nie potrafią pewnych kwestii zrozumieć, albo są ode mnie słabsi psychicznie i nie potrafią się uporać z własnymi problemami, bardziej namacalnymi niż moje.
Więc jest tak: She was born a catcher in the rye. But there were no one to catch her; they were either too weak or too strong to even bother.
I pozostaje mi przebrać się, założyć na twarz wyświechtany uśmiech i wyjść z domu, a później wesoło konwersować, przez cały czas zastanawiając się w duchu, jak oni to robią, że w swojej skórze potrafią czuć się szczęśliwi.
R. T.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz