Jak zwykle w najgorszych dla mnie okresach najsilniejszego lęku, gdy psychika i ciało wymykają mi się spod kontroli na wiele dni, unikam przyjaciół. Wiem, że nie powinnam, że oni któregoś dnia znowu mi to wypomną, ale nie potrafię rozmawiać, nie wiem, jak. Nie potrafię udawać przed bliskimi, że wszystko jest OK, a jednocześnie wiem, że nie znajdę zrozumienia - nie dlatego, że nie chcą, ale dlatego, ze nie potrafią zrozumieć. Będą typowe w takich sytuacjach wyrażenia, żarty mające na celu rozładowanie napięcia, próby odwołania się do własnych problemów w celu podkreślenia śmieszności moich, wreszcie autentyczne współczucie, przygniecione bezradnością. To ja już wolę mówić jak najmniej i większość chwil wolnych od lęku spędzać na czytaniu.
A jednak tym razem jest inaczej.
Tym razem mam po swojej stronie kogoś, komu mogę powiedzieć naprawdę wszystko, wiedząc, że zrozumie, przed kim nie muszę niczego udawać ani ukrywać... mogę być sobą bez poczucia winy czy wstydu. I choć w najgorszych momentach wcale nie jest mniej strasznie, jest jednak inaczej i nawet nie da się tego porównać.
Sam fakt, że W. ze mną rozmawia o wszystkich problemach i myśli o szukaniu rozwiązań, jest czymś niezwykłym, jako że inni przyzwyczaili mnie do innych reakcji w sytuacjach problemowych: na ogół uciekali, czy to duchem, czy to ciałem, wygadywali jakieś frazesy lub próbowali mnie rozśmieszyć, ignorując problem. Ale on nie tylko rozmawia. Już teraz udało mu się więcej niż komukolwiek innemu, jeśli chodzi o mój największy problem, może dlatego, że jako jedyny nie próbuje wywierać na mnie jakiejkolwiek presji i nie wzbudza we mnie koszmarnego poczucia winy za rzeczy, na które naprawdę nic nie potrafię poradzić.
Swoją drogą, minęły już dwa miesiące, odkąd jesteśmy razem, a W. jeszcze nigdy nie powiedział mi czegoś, co sprawiłoby mi ból, uderzyłoby w moją samoocenę czy zdołowałoby mnie. Dla porównania, inni ludzie, nawet najbliżsi, mówią mi takie rzeczy średnio raz na kilka dni, jeśli nie częściej. I to raczej nie dlatego, że chcą mnie ranić: teraz już wiem, że oni w większości przypadków wcale tego nie chcą, ale tak właśnie rozumieją wspieranie drugiej osoby, bo na większość ludzi takie słowa jak ich działają, a to, że mnie nie pomagają, tylko wręcz przeciwnie, to nie ich wina, bo moja głowa jest porąbana.
Nie powiedziałam W., że go kocham; nie przepadam za tym słowem, które moim zdaniem nie oddaje istoty rzeczy. S. ma rację, że słowa mające nazywać uczucia są śmieszne, a już zwłaszcza śmieszne są "kocham" czy "jestem zakochany". Brzmią tak jakoś... ostatecznie, jakby wszystko, co mogło się stać, już nastąpiło, było zamknięte w jakichś ramach, skończone w tym znaczeniu, w jakim skończony jest odcinek, a nie jest prosta, co w wieku kilku lat niezmiernie mnie fascynowało. Siedziałam wtedy nad książką mającą wyjaśniać dzieciom podstawy geometrii, z uczuciem, że tak naprawdę wyjaśnienia się nawet nie zaczęły: zastanawiałam się, jak prosta może nigdy się nie kończyć, i na myśl o tym czułam podekscytowanie, ciekawość, ale i lęk. Odcinek z kolei był nudny. A najciekawsza ze wszystkiego była półprosta. I mnie właśnie cholernie brakuje jakiegoś słowa na określenie uczuć, które różniłoby się od innych słów tak, jak półprosta różni się od prostej i odcinka, bo ani jednego, ani drugiego nie czuję i czuć nie chcę. Ale takiego słowa nie ma w żadnym słowniku.
Czuję się z jednej strony tak, jakbym znała go od zawsze, a z drugiej tak, jakbym nie umiała sobie wyobrazić i objąć swoim bardzo małym rozumkiem wszystkiego, co może się wydarzyć od teraz, i nawet z najwyższego punktu w okolicy nie mogła dojrzeć końca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz