niedziela, 30 sierpnia 2015

11. o pewnej burzy


Wspominałam już chyba kiedyś, że jako dziecko przez kilka lat miałam tylko jednego prawdziwego przyjaciela.

Mój przyjaciel, nazwijmy go C., był chłopcem, z którym w szkole siedziałam w ławce (była to jedyna "koedukacyjna" ławka w naszej klasie), a po szkole spotykałam się na dworze, ponieważ mieszkaliśmy o przysłowiowy rzut beretem od siebie. Był też chłopcem, który unikał typowo chłopięcych zabaw, natomiast uwielbiał wcielać się w dziewczynkę, ubierać dziewczyńskie ciuchy, przygotowywać posiłki, bawić się lalkami, przeglądać katalogi damskiej mody, projektować ubrania i odgrywać scenki. (Robiąc to wszystko, wydawał się być sobą bardziej niż kiedykolwiek, choć jednocześnie był inny niż na co dzień wśród rówieśników -stawał się weselszy, pewny siebie, jego nieśmiałość gdzieś znikała i rozstawiał mnie po kątach). I był chłopcem, który razem ze mną żył równolegle w dwóch światach.

W pierwszym świecie - świecie realnym - C. pełnił rolę najlepszego przyjaciela z zaangażowaniem, z jakim spotykam się w kontaktach z ludźmi bardzo rzadko. Po pierwsze i najważniejsze, C. zawsze był. Przez kilka lat dzieliliśmy ze sobą naszą codzienność i wszystkie zdarzenia, które tę codzienność przyjemnie lub nieprzyjemnie zaburzały. Gdy byłam chora, C. godzinami siedział przy moim łóżku z zeszytami; gdy nie umiał zaliczyć matematyki, ja dzień w dzień przez kilka godzin uczyłam go; gdy źle się poczułam nad Morskim Okiem, zrezygnował ze spaceru, zapłacił za bryczkę i zjechał ze mną; gdy byłam smutna, nie potrzebował słów, by wyciągnąć mnie z dołka; gdy zmarła bardzo mi bliska osoba z rodziny, jako jedyny nie składał kondolencji, nie powtarzał w kółko tych samych frazesów, tylko był ze mną, milcząc; gdy nie zostałam laureatką olimpiady, zabrał mnie na spacer po polach na pocieszenie, zamiast wygadywać brednie, jakich wysłuchiwałam od rana od innych. C. był zawsze. Przynosiliśmy sobie nawzajem prezenty w Wigilię, urządzaliśmy sobie zimny prysznic w lany poniedziałek, wysyłaliśmy sobie walentynki, wróżyliśmy razem w andrzejki (tak, C. nigdy nie przejmował się takimi rzeczami jak to, że andrzejki są dla dziewczynek).

Drugi świat znaliśmy tylko my; prawda przeplatała się w nim z fikcją oraz prawdą, o której nie wiadomo było, czy nie jest fikcją. C. miał bujną wyobraźnię, którą często wykorzystywał do gry na moich emocjach - oprócz stuprocentowo fikcyjnych scenek, które odgrywaliśmy, wprowadzał też elementy fikcji do realnie istniejącej rzeczywistości. Przykładowo, aby dojść z mojego domu do domu C., można było skrócić sobie drogę, przechodząc przez porzuconą działkę, zarośniętą dzikimi chaszczami wyższymi od nas. Wzdłuż jednego z boków tejże znajdował się mur oddzielający starą działkę od podwórka C.; pomiędzy jego cegłami, w ustalonym miejscu, zostawialiśmy dla siebie wiadomości napisane w naszym własnym obrazkowym szyfrze. Po przeciwległej stronie działki stały pozostałości po murze i zabudowaniach gospodarczych, które inspirowały C. do układania historii na temat tego, czy mógł być tu w przeszłości nieistniejący budynek, kto mógł w nim mieszkać i na co tragicznie umrzeć, o czym świadczyć miała znaleziona w krzakach proteza zębowa. W tej i innych podobnych sytuacjach snuł C. opowieści o całkowicie wyimaginowanych lub żyjących kiedyś ludziach, pożarach, śmierci, nawet o pojawiających się oznakach istnienia istot nadprzyrodzonych. Sytuacje te przeżywałam na bieżąco, w trakcie opowieści, jako stuprocentową prawdę, dopiero po powrocie do domu stopniowo nabierałam do nich dystansu, odkrywając racjonalne argumenty, dla których dana historia nie mogłaby się w rzeczywistości zdarzyć. Dzięki światowi scenek i opowieści doświadczałam namacalnie radości, smutku, strachu, podekscytowania, współczucia... wszystkich emocji, które dopiero po latach umiem nazwać.

Pewnego dnia C. i ja wybraliśmy się na dłuższą niż zwykle wycieczkę rowerową; mieliśmy wtedy może po osiem, a może po dziesięć lat. Oddaliliśmy się od naszych domów za daleko, by móc wrócić w porę przed burzą, która nadciągnęła nagle i w kilka chwil zmieniła otaczający nas krajobraz. Wkoło mieliśmy pola, pod kołami ogromne kałuże na już i tak nierównej wiejskiej drodze, przed sobą ścianę ulewnego deszczu, a z góry całe wiadra tegoż deszczu spadały na nasze głowy i przewiewne ubrania, wybrane z myślą o upalnym dniu. Pedałowaliśmy, z trudem patrząc przed siebie, jednak burza wzmagała się. Gdzieś w pobliżu uderzył piorun, potem drugi. W końcu poddaliśmy się, uznając, że przeczekanie, aż burza minie, będzie lepszym rozwiązaniem. W pobliżu nie było żadnego sklepu, kościoła czy przystanku autobusowego, za to za pagórkiem porośniętym typowymi roślinami łąkowymi i krzewami, rozpychającymi się tak beztrosko, że przypominały malutką puszczę, stał wysoki, drewniany budynek gospodarczy o odrapanych ścianach i ogółem odstraszającej aparycji, prawdopodobnie już nie używany. Porzuciliśmy rowery przy drodze i popędziliśmy w jego stronę, gorączkowo szukając drzwi.

Nie jestem w stanie ocenić, ile czasu spędziliśmy w tym budynku, był to dla mnie jeden z tych momentów, gdy traci się całkowicie poczucie czasu. Prawdopodobnie byliśmy w nim nie dłużej lub niewiele dłużej niż przez godzinę, ale czułam się tak, jakbym spędziła tam cały dzień, i tak też ów dzień pamiętam. A pamiętam go w kategorii "Wspomnienia, których nigdy nie chcę zapomnieć".

Jakkolwiek zabawnie to brzmi, przeczekanie burzy w starym budynku, z dala od domu i nadopiekuńczych rodziców, było z perspektywy niespełna dziesięcioletnich dzieciaków o bujnej wyobraźni niezwykłą przygodą. A już na pewno kilka razy bardziej ekscytującą niż odgrywanie nawet najbardziej fantastycznych scenek. Budynek był prawdziwy, my byliśmy prawdziwi, prawdziwe były deszcz i grzmoty dookoła. Po latach nie pamiętam już wyglądu pomieszczenia, w którym usiedliśmy, wiem tylko, że znajdowały się tam słoma i najróżniejsze graty. Ale to, jak się czułam, pamiętam dokładnie: zaraz po wejściu zalała mnie fala tych samych emocji, które czułam zawsze, ilekroć robiłam coś zakazanego. Tym razem były jednak znacznie bardziej intensywne. Mogłabym przysiąc, że pomimo odgłosów burzy na zewnątrz słyszałam własne serce.

- Boisz się? - zapytał C.
- Nie - skłamałam; w rzeczywistości bałam się, ale tylko jednego: że ktoś dorosły nas nakryje, opieprzy i każe nam się w te pędy wynosić.

Gdy deszcz na pewien czas odrobinę zelżał, przypomniałam sobie o rowerach i wyszłam na zewnątrz, żeby przestawić je w bezpieczniejsze miejsce. Po powrocie C. usiłował mnie nastraszyć:
- Wiesz, tu chyba czasem przychodzi jakiś zboczeniec - powiedział.
- Skąd wiesz?
- Bo znalazłem tu parę czasopism z gołymi babami. Schowałem je.
Dzisiaj jestem pewna, że było to kłamstwo, jedna z wielu fantazji obliczonych na wzbudzenie we mnie emocji i obserwowanie mojej reakcji. Ale w tamtym momencie pewna wcale nie byłam, zwłaszcza, że w tamtych czasach niemal wszystko, co powiedziane zostało poważnym tonem, brałam serio.

A później siedzieliśmy na stercie słomy, kupie narzędzi czy czymś podobnym, rozmawiając półgłosem i słuchając, jak burza na przemian się uspokaja i wzmaga. Za sprawą okienka, a może dwóch, w środku było stosunkowo jasno. Kiedy przestało grzmieć i deszcz padał już bardzo lekko, wyszliśmy, starannie zatrzaskując drzwi za sobą; zapach powietrza po burzy obezwładnił mnie do reszty, jechałam do domu jak zahipnotyzowana, jakby to wszystko mi się przyśniło.

Od tamtego czasu jest we mnie jakaś dziwna tęsknota. A może zawsze była?

Uwielbiam burze - mogłabym spędzić cały dzień, słuchając odgłosów burzy, a już najbardziej przepadam za nimi nocą, gdy leżę w łóżku i czuję się, jakby burza zacieśniała krąg dookoła mnie, podchodząc coraz to bliżej i bliżej, i jakby nie było nikogo innego na świecie. Gdy pada, zdarza się, że coś mnie "nosi", mam ochotę wyjść z domu i iść przed siebie, aż znajdę jakieś odludne miejsce, a później móc siedzieć tam zwinięta w kłębek i wdychać czyste powietrze. Fantazjuję o starych budynkach, zwłaszcza opuszczonych budynkach mieszkalnych. Śnią mi się takie budynki, po których łażę i łażę, szukając czegoś, ale nie wiedząc, czego szukam - zawsze mam wrażenie, że jestem o krok od przypomnienia sobie tego, że przypomnę sobie w kolejnym pomieszczeniu, na wieży albo po wyjściu z podziemnego korytarza... nigdy jednak sobie nie przypominam.

Tak nawiasem, tęsknię też za C. i pomimo upływu lat pozostaje on jedną z osób, które śnią mi się najczęściej. W snach nie ma znaczenia, że C. po ośmiu latach przyjaźni oszukał mnie i okradł - czasem jesteśmy dziećmi i jak dawniej wędrujemy we dwoje po nieznanych nam wcześniej miejscach, a czasem jesteśmy dorosłymi w innej rzeczywistości, w której żadna kradzież się nie wydarzyła. I wtedy, w tym drugim wariancie, biegnę nocą w piżamie przez chaszcze, żeby wleźć do pokoju C. przez okno. Bynajmniej nie dlatego, że chcę porozmawiać.


poniedziałek, 24 sierpnia 2015

10. krańce


Chciałabym wiedzieć, jak to jest być bardziej spójnym człowiekiem.


Pewnego dnia uczestniczyłam w ramach studiów w warsztacie, którego punktem kulminacyjnym było uzyskanie od osób z grupy anonimowej informacji zwrotnej na temat cech, które osoby te lubią w nas najbardziej, uważają za najbardziej pozytywne. Warto podkreślić, że cała sytuacja miała miejsce w okresie, gdy grupa znała się już bardzo dobrze, a mianowicie pod koniec trzeciego roku. Mimo tego, czytając wypowiedzi innych na mój temat, czułam, że ludzie ci nie mają o mnie zielonego pojęcia.
Ku swojemu zdumieniu, dowiedziałam się między innymi, że:
- "jestem zaradną osobą";
- są osoby, które "podziwiają mnie za spokój i opanowanie";
- "jestem poukładana";
- "jestem osobą pogodną i spokojną".
Są to prawdopodobnie ostatnie słowa, których użyłabym, gdyby ktoś poprosił mnie o napisanie własnej charakterystyki. Bynajmniej nie dlatego, że jestem zakompleksiona - zdecydowanie nie, potrafię wymienić cechy, które uważam za swoje zalety - ale dlatego, że znam siebie od wewnątrz i jestem przekonana, że powyższe cechy niewiele mają ze mną wspólnego.

Wiem też, że sporo osób uważa mnie za kogoś, do kogo można się zwrócić z problemem, kogoś silnego psychicznie, a przynajmniej silniejszego od nich samych. Stosunkowo często jestem proszona o radę, czasem w kwestiach błahych, czasem w bardzo trudnych i poważnych. Ludzie zwierzają mi się z rzeczy, które uważają za tak intymne i wstydliwe, że nie rozmawiają o nich nawet z najbliższą rodziną czy partnerami; w efekcie dysponuję wiedzą, która, gdyby wydostać ją z mojej głowy i wykorzystać w perfidny sposób, mogłaby niejednemu zepsuć opinię społeczną lub relacje z innymi. Ponieważ zachowuję tę wiedzę dla siebie, jestem dobrym materiałem na powiernika. Z pewnością przyczyniają się do tego też moja lojalność wobec przyjaciół, szczerość i fakt, że jestem w stanie dużo zrozumieć i zaakceptować, myśląc racjonalnie i starając się unikać stereotypów w ocenie innych ludzi. Ale myślę, że kryje się za tym coś jeszcze.

Po pierwsze, dopóki chodzi o problemy innych ludzi, z perspektywy osób z zewnątrz rzeczywiście mam w sobie to coś, co w powszechnym przekonaniu świadczy o sile charakteru. Choć nie jestem szczególnie energiczna, potrafię wziąć się w garść, gdy inni panikują, oraz trzeźwo myśleć o możliwych rozwiązaniach, gdy oni nie wiedzą, co robić. Po drugie, wśród ludzi, którzy nie są mi bliscy, nie widać po mnie emocji, nawet świadomie nie potrafię ich z siebie wydobyć. Jedno i drugie nie wynika jednak z prawdziwego (wewnętrznego) spokoju i opanowania. W sytuacjach wymagających reakcji "tu i teraz" jestem tak zajęta daną sytuacją na płaszczyźnie intelektualnej, że nie tylko nie potrafię w danym momencie nazwać czy wyrazić swoich emocji, ale wręcz mam wrażenie, że nic nie czuję, ewentualnie niespodziewany przypływ adrenaliny. Myślę o szukaniu rozwiązań, o tym, co można zrobić i/lub jak wyrazić wsparcie. Moje reakcje emocjonalne są skierowane w większym stopniu do wewnątrz niż na zewnątrz, a w nagłych sytuacjach mogą być znacznie opóźnione - jeśli dana sytuacja mnie porusza czy dotyka, ale jest nagła, może nie być po mnie nic widać na zewnątrz, jednak później odchorowuje to mój organizm. 

A zatem niewiele było po mnie widać, gdy pierwszy raz znalazłam się w szkole specjalnej, a tam nastolatka z niepełnosprawnością sprzężoną zaczęła zachowywać się w taki sposób, że co niektórzy uznaliby ją za materiał dla egzorcysty. Jestem osobą, do której się dzwoni o siódmej rano lub pierwszej w nocy, gdy przez przypadek popełni się kardynalny błąd w swoim projekcie zaliczeniowym i nie potrafi go znaleźć, a także, gdy czyjś kumpel pierwszy raz w życiu się naćpał i nie wiadomo, co robić (w tym przypadku kompletnie nie rozumiem, dlaczego akurat ja, bo nie mam ani doświadczeń z narkotykami, ani specjalistycznej wiedzy na ich temat). Radziłam sobie z zupełnym zamknięciem się w sobie mojego chłopaka, gdy nikt inny nie potrafi nawiązać z nim kontaktu, oraz wzywa się mnie do dziecka znajomych, gdy odmawia ono wyjścia do szkoły, leżąc na podłodze i wrzeszcząc. Jestem osobą, która nie płakała na pogrzebie najbliższej osoby, która znalazła przyjaciółkę na podłodze z podciętymi żyłami i zachowała spokój, która po usłyszeniu bolesnej diagnozy lekarskiej - takiej zostającej w człowieku na całe życie - umyła twarz zimną wodą i pojechała do szkoły na dwie ostatnie lekcje. Obracałam w żart prześladowania w szkole, nie dając po sobie poznać, jak bardzo mnie ranią, i przeżyłam, kiedy mój najlepszy, przez wiele lat jedyny przyjaciel oszukał mnie i okradł. A na trzecim roku studiów przygarnęłam kota, którego wszyscy się bali - skrzywdzonego dzikuska rzucającego się znienacka na ludzi z zębami i pazurami, reagującego agresją na prawie każdy dotyk - i oswoiłam bestię.

Pierwszy raz odczułam to, co zwykle czuję w takich sytuacjach, gdy miałam pięć czy sześć lat i zapalenie płuc. Zaczęło się od infekcji dróg oddechowych, która przerodziła się w zapalenie oskrzeli. Podawane mi w domu antybiotyki nie działały, wymiotowałam i istniała groźba odwodnienia. A odwodnienie raz już w podobnej sytuacji miałam. Zapakowano mnie więc do samochodu i zawieziono do szpitala, mówiąc mi, że jedziemy do lasu. 
W "lesie" (pełnym butelkowej zieleni, swoją drogą) kilkoro ludzi usiłowało mnie przekonać, żebym przyjmowała płyny, gdyż nie chciałam pić, mając obrzydliwy posmak w ustach i obolałe gardło. Ale ja byłam uparta. Skończyło się na tym, że przyszedł ordynator i usłyszałam, że jeśli nie będę piła, zostanę na kilka godzin podłączona do kroplówki. Oznajmiłam, że w takim razie wybieram kroplówkę. Dorośli byli w szoku - groźba kroplówki działała na inne dzieci w podobnych sytuacjach, ponieważ wizja kilkugodzinnego unieruchomienia w łóżku, bez możliwości wyjścia nawet do toalety, wydawała im się być przerażającą karą. Ja - a byłam jednym z najbardziej drobnych, bladych i generalnie słabowitych dzieciaków na oddziale - mówiłam poważnie i świadomie, że wolę kroplówkę; nie stała za tym prosta chęć zrobienia na przekór dorosłym, ale kalkulacja "za i przeciw", jakkolwiek brzmi to zabawnie. 
Pamiętam, że gdy leżałam podłączona do kroplówki, dorośli co jakiś czas przychodzili sprawdzić, jak się mam, i pytali, czy żałuję swojego uporu. Cóż... Kiedy w trzy godziny później przyszedł do mnie ojciec, nie żałowałam ani trochę, a na koniec powiedziałam, że cieszę się, że nie musiałam jeszcze pić. Przez tych kilka godzin nie czułam nic innego, nie płakałam, nie miałam kryzysu.

Sęk w tym, że to wszystko, co widoczne z zewnątrz - zachowanie, ekspresja - to tylko połowa mnie. Ludzie widzą mnie jako spokojną, pogodną i opanowaną, tymczasem wewnątrz mnie panuje jeden wielki chaos.

Od dziecka mam problemy z lękami, które utrudniają mi funkcjonowanie na co dzień oraz w sytuacjach, które do codzienności może nie należą, ale wciąż są przez większość ludzi postrzegane jako błahe. Moje lęki są irracjonalne, czasem do tego stopnia absurdalne, że z 99,99% ludzi nie ma sensu próbować o nich rozmawiać. Zwykle pojawiają się, gdy coś zaplanowanego wcześniej nagle się zmienia lub nie da się przewidzieć przebiegu jakiegoś zdarzenia (tzn. nie wiem dokładnie, dokąd iść, co robić, co mnie może czekać - zwłaszcza to pierwsze, bo mam ogromne kłopoty z orientacją w terenie), ale czasem zdarza mi się bać przed dokładnie zaplanowanymi zdarzeniami, przy czym zwykle są to naprawdę banalne (obiektywnie) sytuacje. Z wiekiem z większością takich sytuacji radzę sobie coraz lepiej; przykładowo, o ile dawniej pomylenie autobusów albo nagła awaria autobusu na trasie powodowała u mnie totalną niemoc i panikę, o tyle teraz mam na przemieszczanie się i towarzyszące mu kłopoty szereg strategii. Z sytuacjami, gdy muszę wyglądać bardziej jak kobieta, też jakoś sobie radzę, choć pewnie w widełkach norm społecznych i tak się nie mieszczę. Największy i najbardziej problematyczny lęk - przed chorobami, badaniami lekarskimi, hospitalizacjami, zabiegami, sytuacjami zagrażającymi (w moim odczuciu, bo na pewno nie w odczuciu reszty świata) mojemu bezpieczeństwu lub bezpieczeństwu innych - jest jednak odporny na działanie czasu, doświadczenia i logiki, utrzymuje się na w miarę stałym poziomie przez całe życie i, niestety, sporo mi w tym życiu namieszał i spieprzył.

Poukładana... tak, jestem poukładana. W tym sensie, że mam mnóstwo drobnych schematów, które mnie uspokajają i sprawiają, że wiem, co robić, to niewątpliwie jestem. Jeśli dni są do siebie w miarę podobne lub przynajmniej przewidywalne, a ja mam co robić. Cały problem w tym, że kiedy ta wypracowana struktura pada (a zwykle dzieje się to w okresie, gdy przez dłuższy czas nie muszę regularnie wychodzić z domu, by się uczyć lub pracować), lęki mają wolną chatę i zwołują wszystkich swoich kumpli na domówkę. Taką wielodniową. 

I tak oto w okresie studiów, w którym udało mi się osiągnąć wszystkie moje cele poza prawem jazdy i w którym wiele razy słyszałam pozytywne rzeczy na swój temat (zdarzyło mi się usłyszeć na przykład, jak moja promotor mówi kierownikowi katedry, że jestem wybitna), kilkakrotnie lądowałam na dłuższy czas na lekach. Zaczynało się zawsze od obiektywnie błahego zdarzenia, które wywoływało lawinę lęków, które następnie wywoływały lawinę objawów somatycznych, które jeszcze wzmacniały lawinę numer jeden, i tak w koło Macieju. Kilka razy dziennie lęk narastał i zaczynałam panikować; nie umiałam wtedy zapanować ani nad myślami, ani nad objawami fizycznymi, takimi jak rewolucje żołądkowo-jelitowe i palpitacje. W tych okresach rządziły mną wysoce irracjonalne myśli i rytuały, którymi się obudowywałam jak murem obronnym. Na szczęście z czasem wszystko mijało, ale dwa razy było w moim odczuciu naprawdę źle, to znaczy trwało to co najmniej około miesiąca i czułam się kompletnie bezradna. Gdy dzisiaj wspominam te okresy, wydają mi się nierzeczywiste, wręcz nie chce mi się w niektóre rzeczy wierzyć, a jednak na drugim i trzecim roku tak właśnie było. Te okresy dużo mnie nauczyły o sobie samej, więcej niż jakikolwiek psycholog.

Są też inne kwestie.

Za nic w świecie nie potrafię opisać sama siebie - mam wrażenie, że cokolwiek na swój temat napiszę, jakąkolwiek cechę sobie przypiszę, mogę znaleźć co najmniej kilka przykładów będących tego zaprzeczeniem. I tak jest od zawsze, odkąd pamiętam. Nie wiem jednak, na ile jest to kwestia mojej nadmiernej dokładności.

Często czuję, że choćbym nie wiem co zrobiła, nigdy nie będę całkowicie zadowolona z życia, zawsze będę marzyć o skrajnie różnych rzeczach.
Miałam ogromne problemy z wyborem drogi życiowej - zawsze interesowały mnie skrajnie różne dziedziny, ale żadna z nich na tyle, by chcieć jej i tylko jej poświęcić całe życie. Gdyby było to realne, studiowałabym przez całe życie i pracowałabym na przemian w różnych zawodach: pięć lat w jednym, dziesięć lat w drugim, dwa lata w trzecim i tak dalej. Jest tyle rzeczy, które chciałabym zgłębić na serio, że musiałabym żyć dłużej niż Matuzalem, by wgryźć się choćby w połowę z nich. Świadomość wszystkich dróg, których nie wybrałam, jest cholernie depresyjna, nawet gdy teraźniejszość dostarcza mi pozytywnych emocji.
Podobnie jest z relacjami: przez całe życie, począwszy od wieku dwunastu lat, kocham się w co najmniej dwóch facetach naraz lub przynajmniej przeżywam intensywne fascynacje więcej niż dwójką ludzi naraz na płaszczyźnie intelektualnej. Pod względem osobowości i wyglądu są oni skrajnie różni. Nawet najbardziej fajny, udany związek nie jest w stanie mnie uchronić przed wzdychaniem do innych mózgów (bo mózgi najbardziej mnie kręcą, choć nie podsmażane na masełku, jak pisał Owen Griffiths). Nie, nie zdradzam, bo ja mam silną wolę (patrz: kroplówka), ale emocjonalne konsekwencje bywają niemiłe.
No i mam też świadomość, że moje potrzeby seksualne kłócą się z pozostałymi i raczej nigdy nie będą w pełni realizowane. Z własnej woli rezygnuję z części z nich, żeby być z jedyną osobą (oprócz rodziców), na której zależy mi bardziej niż na sobie. Zresztą, i tak nigdy nie byłam z kimś, kto akceptowałby i chciałby w stu procentach poznać i Ri., i Ra. Wobec tego jedno z nich jest zwykle przeszczęśliwe, a drugie sfrustrowane; na ogół tym drugim jest Ra., ponieważ pragnienia Ra. przegrywają ze wszystkim, co dla mnie ważniejsze. Ra. nie zna siebie, w zasadzie bardzo niewiele o sobie wie. A moja wyobraźnia żyje drugim życiem.


Chciałabym wiedzieć, czy inni ludzie też czują się czasami tacy... tacy niespójni właśnie.


Z dzienników Sylvii Plath - coś adekwatnego:


I can never read all the books I want; I can never be all the people I want and live all the lives I want. I can never train myself in all the skills I want. And why do I want? I want to live and feel all the shades, tones and variations of mental and physical experience possible in my life. And I am horribly limited.


niedziela, 23 sierpnia 2015

9. trzymaj się


Kiedy pierwszy raz spotkałam w realu przyjaciółkę, którą poznałam w wieku piętnastu lat przez Internet, A. wykaligrafowała mi w pamiętniku cytat:


After tonight, who knows where we'll be tomorrow
What if we're never here again?
After tonight, this will be a lifetime ago,
So let's stay up until the sky bleeds red (...)

And we are here
But I already miss you,
Even as you're lying next to me (...)

This time is ours
If I could hold this moment in my hands,
I'd stop the world from moving,
I'd stop the clocks from turning
This time is ours
Inside a frozen memory of us
And we are motionless, motionless

Bravery, Ours


Od siedmiu lat uważam, że mogłoby to być motto dni, gdy spotykam się z przyjaciółmi i najbliższymi znajomymi. Nic, nawet moje własne słowa, nie oddałoby tego, co czuję w te dni, aż tak dobrze.

Bo większość ludzi, którzy są mi bliscy i w których towarzystwie mogę być w pełni sobą, dzieli ode mnie ponad pięć godzin podróży (a zwykle więcej).

A w niedzielę jedna z dwóch bliskich mi osób, do których mogę dotrzeć w dwadzieścia minut, wyjeżdża na drugi koniec świata, na inny kontynent. I będzie tam mieszkała przez dwa lata z krótkimi przerwami.

Dzisiaj, siedząc na kanapie N. i wcinając chiński kisiel sezamowy, który wygląda paskudnie i smakuje przepysznie, czułam, że już tęsknię. Mimo tego udało mi się utrzymać emocje na krótkiej smyczy.

Powtarzałam sobie w myślach: mamy siebie - tego jestem pewna bardziej niż kiedykolwiek.
Mamy też azjatycki komunikator, ponoć lepszy niż ostatnim razem.
I mamy poczucie humoru.

- Pamiętaj: uważaj na siebie! Nie rób tam głupot jak ostatnio. Odezwij się, gdy będziesz na miejscu - wygadywałam po raz n-ty to samo, wisząc na szyi N. - Trzymaj się!
Na co N., która - w przeciwieństwie do A. - nie jest zbyt sentymentalna:
- Ja się zawsze trzymam, tylko czasami się puszczam.

A później, kiedy znalazłam się nocą na opustoszałej ulicy, emocje jakimś dziwnym trafem wyswobodziły się z obroży i niespodziewanie poczułam, że mam w ręce już tylko smycz. Poprawiłam plecak na lewym ramieniu i przez jakiś czas biegłam przed siebie najszybciej jak umiałam, jakby tylko to mogło mi pomóc nie myśleć.


wtorek, 11 sierpnia 2015

8. dlaczego nie chcę już nigdy być w związku z neurotypowym facetem


[ALERT:
+ Ten post nie jest grzeczny. 
+ Jest też stuprocentowo subiektywny i opiera się wyłącznie na doświadczeniach własnych.
+ Roi się w nim od Przebrzydłych Uogólnień. Dlaczego? Bo życie uczuciowe to nie badania naukowe i dwa lub trzy przypadki mogą tak solidnie zaleźć człowiekowi za skórę, że nie chce już więcej na sobie eksperymentować.
Czytasz na własną odpowiedzialność.]


Ponieważ jest tego trochę, pozwoliłam sobie wypunktować:

1. W wielu sytuacjach moje potrzeby różnią się od potrzeb większości ludzi w wystarczającym stopniu, by niemożliwe było jednoczesne uszczęśliwienie zarówno mnie, jak i "normalsa".
Przykładowo, nocą z 31 grudnia na 1 stycznia większość ludzi odczuwa potrzebę hucznego świętowania w licznym gronie, niekoniecznie znajomych, ze szczególnym uwzględnieniem tańczenia i picia jak dzika świnia. A ja nie. Mój wymarzony Sylwester to całonocne sam na sam z drugą osobą, z dobrym jedzeniem, małym kieliszkiem wina, rozmowami, filmem lub planszówkami, ochotą na seks i obowiązkowym długim spacerem na okoliczne wzniesienia, gdzie można stać przez godzinę wśród ośnieżonych pól, oglądając fajerwerki nad najbliższymi miastami. And that's all.


2. Konwencjonalne sposoby okazywania uczuć na dłuższą metę odbieram jako nudne.
Jeśli raz na pewien czas dostanę od faceta bombonierkę lub zostanę przez niego zabrana do eleganckiej restauracji, jest OK. Ale jeśli widujemy się regularnie i on co tydzień przywozi mi bombonierkę, a co miesiąc chce mnie zabierać do eleganckiej restauracji, po pewnym czasie zaczynam się śmiertelnie nudzić, ubolewając nad jego brakiem inwencji twórczej. I nawet nie mam komu się wyżalić, bo koleżanki mi powiedzą, że przecież każda chciałaby poślubić takiego mężczyznę (WTF?).
Gdybym miała stworzyć listę niekonwencjonalnych sposobów okazania mi uczuć, które ujęły mnie najbardziej w ostatnich latach, wyglądałaby ona mniej więcej tak:
+ Jestem chora, leżę w łóżku i czuję, że wpadam w dół głęboki jak Rów Mariański, zasypiam na chwilę (ot, taka sobie drzemka), budzę się i... widzę na suficie tęczę. Wyglądającą jak prawdziwa.
+ W kilka dni po tym, jak powiedziałam partnerowi, że chcę z nim zerwać, on przyjeżdża do mnie z okazałą, starannie zapakowaną do pudełeczka po obiektywie, larwą narożnicy zbrojówki, którą przypadkowo znalazł. Nie z bukietem róż, nie z zamiarem padania na kolana i błagania o powrót do niego, nie ze łzami w oczach - przeciwnie, o nic nie prosi, nie robi szopki. Tylko podnosi z ziemi i niesie przez czterdzieści minut drogi gąsienicę - on, człowiek, który larw motyli i ogólnie owadów się brzydzi - żeby mi ją dać. Bo wie, jak bardzo fascynują mnie motyle. A później wychodzi, o nic nie prosząc. 
+ Dostaję na urodziny zegar z tarczą o odwróconym kierunku ruchu wskazówek.
+ Mój partner konstruuje wibrator, który prócz opcji standardowej ma w pakiecie dodatkowy bajer: parzy.
+ Innym razem dostaję na święta własną stronę internetową poświęconą mojemu kolekcjonerskiemu hobby, a na urodziny - garstkę eksponatów do kolekcji, trudnych do zdobycia, znalezionych na portalu aukcyjnym. I jest to prezent, który cieszy mnie o wiele bardziej szczerze niż wszystkie standardowe prezenty otrzymane w tym czasie (aczkolwiek, oczywiście, nie mówię tego nikomu, ponieważ i tak nie zrozumieliby).

3. Wkurza mnie odstawianie szopki i deklarowanie Wielkiej Miłości, by kogoś przelecieć.
Nikt mi nie wmówi, że nie ma już na świecie ludzi, którym zależy na autentycznej, trwałej więzi emocjonalnej z drugą osobą, i wcale nie sądzę, by temu gatunkowi groziło wymarcie. Nikt mi też nie wmówi, że osoby, które wolą niezobowiązujące relacje i mówią szczerze o swoich oczekiwaniach, nie wyrządzając nikomu krzywdy, robią coś złego. Jest jednak coś, czego szczerze nienawidzę: kiedy ludzie mają ochotę po prostu się z kimś bzyknąć, ale nie mówią o tym wprost, tylko starannie budują wokół swojego pożądania otoczkę Wielkiej Miłości. Niestety, zjawisko to bardzo często występuje wśród ludzi, niezależnie od płci, wieku, orientacji seksualnej i innych czynników.
Co składa się na przepis na Wielką Miłość? Mniej więcej to, co na komedię romantyczną: robienie prezentów, wspólne wyjścia, bieganie za drugą osobą i koniecznie wyznawanie miłości - im więcej, tym lepiej, jak głoszą poradniki.
Tak się składa, że poznałam panów, którzy mogliby bez wysiłku zagrać w typowej komedii romantycznej albo napisać poradnik wzorowego lowelasa. Panowie ci nie tylko skrupulatnie przestrzegali przepisu na Wielką Miłość, ale robili znacznie więcej niż minimum. Dzwonili do mnie o każdej porze dnia i nocy, wyznawali miłość każdego poranka, komplementowali każdą moją cechę i wznosili się na wyżyny poezji, pisząc SMS-y pełne metafor i innych środków stylistycznych będących zmorą maturzysty. Twierdzili, że nigdy nie spotkali kogoś równie wspaniałego jak ja i będą mnie kochali aż po grób. Ba, planowali nawet ślub i dzieci, po zaledwie kilku miesiącach znajomości!
Żadnego z wspomnianych panów już w moim życiu nie ma. Czy usychają z miłości do mnie po zerwaniu znajomości? He, he, ależ skąd. Znalezienie kolejnej osobniczki, której prawią te same banały,  zajęło każdemu z nich nie więcej niż dwa miesiące. Taka to była Miłość.
Gwoli kontrastu, osoba obecna w moim życiu najdłużej - osoba neuroatypowa - nie siliła się nigdy na udawanie drugiego Petrarki, pisze średnio jednego lub dwa SMS-y każdego dnia, nie bawi się w teatrzyki, tylko raz w życiu była ze mną w kinie i nie wypowiada słowa "kocham" tyle razy dziennie, ile razy przeciętny człowiek chadza do toalety.
Swoją drogą, mam też ogromny szacunek do mojego przyjaciela, który w całym swoim dwudziestokilkuletnim życiu nie użył słów "kocham cię" wobec partnerki, ponieważ jest przekonany, że żadnej z nich nie kochał. Mówi, że dzięki temu jego "kocham cię" nie jest wyświechtane i że zamierza podarować je drugiej osobie, gdy będzie to prawda. Żeby nie było zbyt romantycznie, jego szczerość nie dotyczy tylko miłości: w zamierzchłych początkach znajomości ze mną pan ów zapytał prosto z mostu, czy pójdę z nim do łóżka. Odmówiłam. Jakkolwiek nietypowo to brzmi, tak się zaczęła jedna z najlepszych przyjaźni w moim życiu. I mam teraz okazję między innymi odbywać wieczorne rozmowy przez Skype:
Ja: Słyszę dzisiaj jakieś dziwne zakłócenia.
S.: To z drugiego pokoju, bo tam torturuję dziewice.

4. Nienawidzę kłamstw.
Mam kontakt z osobami neuroatypowymi od dziewięciu lat i w ciągu tych dziewięciu lat tylko dwa razy okłamała mnie osoba neuroatypowa, wliczając w to partnera, z którym spędziłam naprawdę mnóstwo czasu. Za każdym razem kłamiący przyznał się bez większych ceregieli.
Gdybym miała obliczyć, ile razy przyłapałam na kłamstwie osoby neurotypowe, musiałabym chyba pożyczyć od ojca wypasiony kalkulator geodezyjny. Kłamstwa te dotyczyły spraw najróżniejszego kalibru - a to ktoś rzekomo miał wuja w Argentynie, a to zmyślał na temat swojego życia seksualnego, a to niemalże uśmiercił własnego ojca. Jest jedna zaleta takiego stanu rzeczy: wyjątkowo łatwo przychodzi mi podczas lektury kryminałów Agathy Christie przyjmowanie wstępnego założenia, że każda z postaci może nie mówić prawdy.

5. Nienawidzę szantażu emocjonalnego.
A ten - jak wynika z moich obserwacji - osoby neurotypowe stosują nader często, nie tylko wobec swoich partnerów, ale także rodziny i przyjaciół. Oczywiście, nie oznacza to automatycznie, że osoby neuroatypowe nigdy tego nie robią, bo z pewnością i tacy osobnicy spacerują po Ziemi. Jak żyję, nie zdarzyło mi się jednak z nimi zetknąć, choć osób ze spektrum autyzmu znam więcej niż przeciętny obywatel. Za to przykładów sytuacji, gdy osoba neurotypowa próbowała wymusić na mnie określone zachowanie, manipulując moimi emocjami, mogę wymienić mnóstwo. Począwszy od czasów przedszkola, gdy syn sąsiadów regularnie groził mi, że pójdzie do domu, jeśli nie pożyczę mu danej zabawki, a skończywszy na jednej z najbardziej absurdalnych sytuacji w moim życiu, którą zamierzam tu przywołać.
Nie lubię, gdy ludzie szczegółowo obgadują w Internecie swoich byłych partnerów, dlatego długo się zastanawiałam, czy o tym pisać. Postanowiłam jednak dla tej konkretnej sytuacji zrobić wyjątek, z dwóch powodów. Po pierwsze, ze względu na zawarty w niej ładunek absurdu i tak nikt konkretnej osoby nie rozpozna. Po drugie i ważniejsze, ze względu na ładunek patologii, ponieważ uważam, że o takich rzeczach powinno się mówić, dla dobra innych ludzi, którym mogą się one przytrafić.
Rzeczona sytuacja zaczęła się od tego, że mój były partner dowiedział się, iż dawno, dawno temu zdarzyło się, że mój przyjaciel mnie dusił. Nigdy nie planowałam opowiadać o tym mojemu byłemu ani komukolwiek innemu, kogo znałam, ponieważ wiedziałam, że żadna z tych osób nie zrozumiałaby tamtej sytuacji, a ich reakcje prawdopodobnie byłyby dla mnie nieprzyjemne. Niestety, mój były dowiedział się - mniejsza o to, jak. A kiedy się dowiedział, zareagował niezadowoleniem, zupełnie jakby jego dąsy i skwaszone miny mogły mieć jakikolwiek wpływ na to, co się działo kilka lat wcześniej, gdy nawet nie wiedziałam o jego istnieniu. Więcej: był wyraźnie zły, co w moim odczuciu już wystarczająco nie trzymało się kupy. Ale najciekawsze miało dopiero nadejść.
Po kilkunastu minutach zaciskania ust i patrzenia na mnie z niezadowoleniem wyraz twarzy mojego byłego uległ gwałtownej a widowiskowej transformacji. Mianowicie, w mgnieniu oka przybrał on minę, jaką regularnie obserwuję u mojego kota, gdy w jego obecności nadziewam na widelec łososia. I zapytał, czy też mógłby mnie trochę podusić. Odpowiedziałam, nie wdając się w szczegóły, że nie, nie mam zamiaru powtarzać tamtych doświadczeń.
Oj, to się mojemu byłemu stanowczo nie spodobało. Ponieważ nadal chciał wałkować temat, wyjaśniłam swoje stanowisko. I wtedy właśnie rozegrała się jedna z najbardziej tragikomicznych scen, jakich w swoim życiu doświadczyłam.
- Nie kochasz mnie! - oznajmił były, ponownie składając buzię w ciup.
- Słucham? - zapytałam, prawie pewna, że się przesłyszałam.
- Nie kochasz mnie - powtórzył on dramatycznym tonem charakterystycznym dla latynoskich oper mydlanych - bo nie mogę cię du-du-dusić!
Po czym rozpłakał się.
Gdyby pracę ludzkiego mózgu można było usłyszeć, prawdopodobnie w tym momencie z mojej czaszki wydobywałyby się dźwięki ponurego koncertu organowego. Przez dobrą minutę siedziałam nieruchomo, gapiąc się przed siebie w milczeniu i usilnie próbując przetworzyć docierające do mnie informacje. Sytuacja wydawała mi się tak absurdalnie nieprawdopodobna, że osiągnęłam szczyt konsternacji: oto facet starszy ode mnie o kilka lat i ważący ponad sto kilogramów siedzi ze łzami w oczach, bo chce kogoś dusić. Poprawka: mnie. Po chwili jakiś trybik w mojej głowie wskoczył na swoje miejsce, uświadamiając mi, jak bardzo groteskowa jest ta scena. Tak groteskowa, że gdybym przeczytała nawet najwierniejszy jej opis w książce, zapewne nie uwierzyłabym, że to się może dziać naprawdę. Tym sposobem moje niegodziwe poczucie humoru zostało aktywowane: roześmiałam się.
W odpowiedzi mój były, spojrzawszy na mnie, jakbym właśnie oskalpowała jego chomika, mruknął z wyrzutem, że gdyby to J. był na jego miejscu, na pewno pozwoliłabym mu na wszystko.
Na tym etapie niezmierzone pokłady mojej cierpliwości wyczerpały się (a nie jest o to łatwo - przetestowane na dzieciakach) i X. usłyszał (mniej więcej), że wyraziłam już swoje zdanie na ten temat i nie będę się powtarzać, a on ma natychmiast przestać wywierać na mnie presję i wyjść na zewnątrz sprawdzić, czy przypadkiem go tam nie ma. 
Gdy mój były pojechał do domu, zostałam z poczuciem niesmaku oraz poczuciem braku szacunku do niego i siebie. Bardzo potrzebowałam rozmowy z kimś, komu mogłabym streścić to wydarzenie, ale wiedziałam, że muszę przepracować je sama. Bo gdyby jeszcze jedna osoba dowiedziała się o sytuacji sprzed wielu miesięcy i zaczęła ją oceniać, prawić mi kazania lub wyciągać wnioski, nie znając kontekstu, obrzydziłaby mi wspomnienia do reszty.
Przesłanie: jeżeli, drogi czytelniku, znajdziesz się kiedyś w centrum podobnej sytuacji, pamiętaj, że nikt nie ma prawa cię zmuszać do czegoś, czego nie chcesz! Choćby nawet chodziło o coś, co nie jest niebezpieczne, szantażowanie i wymuszanie to patologiczne zachowania. Skończ waść zawczasu z tym delikwentem. Niech spada na drzewo banany prostować, jak mawiali chłopcy w podstawówce.

6. Potrzebuję przestrzeni. Trochę jak na pewnym obrazku z astronautą, podpisanym "I need some space", który widziałam w necie.
Tak, wiem, że nie wszyscy neurotypowi faceci mają potrzebę wywierania wpływu na każdy aspekt życia swojej partnerki. Ale akurat ci neurotypowi faceci, którzy podobają mi się pod względem osobowości i intelektu, są perwersyjni, a do tego interesują się mną jako potencjalną partnerką, taką potrzebę mają. Upraszczając: jeśli zakochuję się z wzajemnością w neurotypowym facecie, to przy bliższym poznaniu okazuje się on być Nieuleczalnym Dominantem. A ja potrzebuję na co dzień partnera, nie pana i władcy. Kogoś, kto będzie ze mną dzielił swoje życie, a nie obsesyjnie układał scenariusz mojego.
Potrzebuję więc kogoś, kto zrozumie i zaakceptuje między innymi, że czasami potrzebuję pobyć w samotności, że po powrocie do domu muszę odreagować dzień, że nie jestem w pełni zdrowa i sprawna fizycznie, że potrzebuję czasu na swoje pasje, że chcę się czasem uczyć, że potrzebuję czasu spędzanego ze swoją rodziną i znajomymi, w tym znajomymi płci męskiej. Niestety, dla Nieuleczalnego Dominanta jest to nie do przejścia.
Pewnego razu poznałam mężczyznę, który podczas pierwszej rozmowy deklarował, że chce być z niezależną kobietą. Kilka miesięcy później, decydując się na związek, powiedziałam mu szczerze wszystko o sobie i swoich potrzebach, pytając, czy na pewno mnie akceptuje. Powiedział, że tak. Cóż, do dzisiaj nie wiem, co miał na myśli przez "niezależną kobietę", bo - choć nie byłam niezależna ani finansowo, ani zawodowo - czułam się przez następnych kilka miesięcy, jakby facet chciał stłamsić całą moją indywidualność. 
Miałam więc do czynienia z ciągłymi fochami i awanturami. Mój były miał pretensje, że po powrocie z uczelni potrzebuję czasu na naukę angielskiego do certyfikatu (być może dlatego, że przygotowałam się sama w dwa miesiące, podczas gdy on chodził na kurs, ale nie uczył się i zrezygnował z egzaminu? No, ale co miałam zrobić, zmusić go do nauki?), że gadam z przyjaciółką przez Skype, że chcę iść do kina z przyjacielem (notabene, na niszowy film, jakich on nie lubił), że nie chcę się malować i chodzę na co dzień w polarze. Przyłapałam go też na grzebaniu w moim telefonie. Dopiero po rozstaniu uświadomiłam sobie, w jak wielkim napięciu psychicznym żyłam, jak wiele mnie stresowało. Poczułam ulgę.

7. Męczy mnie obsesyjna zazdrość.
Właściwie o tym już napisałam, gdyż punkty 5, 6 i 7 są ze sobą powiązane.
Chcę, aby druga osoba mi ufała i nie drżała przy każdej możliwej okazji, że pójdę do łóżka z kimś innym. Bo nie pójdę, a przynajmniej nie z własnej woli. Po pierwsze, rachunek prawdopodobieństwa - bardzo rzadko ktoś, kto mnie fascynuje aż tak, że myślę o nim w tym kontekście, też o mnie fantazjuje, ponieważ jestem dziwna. Po drugie, nawet jeśli tak jest, mam bardzo silną wolę i nie zdradzę tylko dlatego, że jestem, dajmy na to, sama w mieszkaniu z kolegą. Serio. Po trzecie, nie piję, nie biorę i jestem świadoma, co robię. Nie mam zamiaru chodzić przez dwadzieścia cztery godziny na dobę w pasie cnoty tylko dlatego, że ktoś naoglądał się filmów porno, w których stada facetów wpadają z wizytą przez okno, by chędożyć żonę, gdy tylko mąż znika z pola widzenia.
Odnośnie zazdrości o postacie fikcyjne (tak, przekonałam się, że taka też istnieje!): nie, to, że mam na kompie tapetę z bohaterem z anime, który ma identyczne włosy jak mój poprzedni facet, nie znaczy, że na obecnego faceta nie mam ochoty.
Odnośnie zazdrości o masturbację: jak wyżej.
Odnośnie zazdrości o przeszłość: gdybym lubiła godzinami grzebać w przeszłości, poszłabym na archeologię.

8. Nie czuję się komfortowo w sferze S.
Moja niejednoznaczna ekspresja może, w połączeniu z porąbaną integracją sensoryczną, komplikować życie erotyczne, a panowie neurotypowi, których poznałam, niezbyt się takimi rzeczami przejmowali. Uważali, że wydziwiam, nie chcieli czytać o SI (zresztą, oni w ogóle nic nie czytali), nie przestrzegali ustalonych reguł i strzelali fochy. Z tego powodu mam Uraz.

9. Nieszczególnie marzę o własnych dzieciach. Prawdę mówiąc, na razie w ogóle nie marzę.
A oni z reguły mają już wybrane imiona.

10. Podsumowując:

Hanasaku Iroha