Wspominałam już chyba kiedyś, że jako dziecko przez kilka lat miałam tylko jednego prawdziwego przyjaciela.
Mój przyjaciel, nazwijmy go C., był chłopcem, z którym w szkole siedziałam w ławce (była to jedyna "koedukacyjna" ławka w naszej klasie), a po szkole spotykałam się na dworze, ponieważ mieszkaliśmy o przysłowiowy rzut beretem od siebie. Był też chłopcem, który unikał typowo chłopięcych zabaw, natomiast uwielbiał wcielać się w dziewczynkę, ubierać dziewczyńskie ciuchy, przygotowywać posiłki, bawić się lalkami, przeglądać katalogi damskiej mody, projektować ubrania i odgrywać scenki. (Robiąc to wszystko, wydawał się być sobą bardziej niż kiedykolwiek, choć jednocześnie był inny niż na co dzień wśród rówieśników -stawał się weselszy, pewny siebie, jego nieśmiałość gdzieś znikała i rozstawiał mnie po kątach). I był chłopcem, który razem ze mną żył równolegle w dwóch światach.
W pierwszym świecie - świecie realnym - C. pełnił rolę najlepszego przyjaciela z zaangażowaniem, z jakim spotykam się w kontaktach z ludźmi bardzo rzadko. Po pierwsze i najważniejsze, C. zawsze był. Przez kilka lat dzieliliśmy ze sobą naszą codzienność i wszystkie zdarzenia, które tę codzienność przyjemnie lub nieprzyjemnie zaburzały. Gdy byłam chora, C. godzinami siedział przy moim łóżku z zeszytami; gdy nie umiał zaliczyć matematyki, ja dzień w dzień przez kilka godzin uczyłam go; gdy źle się poczułam nad Morskim Okiem, zrezygnował ze spaceru, zapłacił za bryczkę i zjechał ze mną; gdy byłam smutna, nie potrzebował słów, by wyciągnąć mnie z dołka; gdy zmarła bardzo mi bliska osoba z rodziny, jako jedyny nie składał kondolencji, nie powtarzał w kółko tych samych frazesów, tylko był ze mną, milcząc; gdy nie zostałam laureatką olimpiady, zabrał mnie na spacer po polach na pocieszenie, zamiast wygadywać brednie, jakich wysłuchiwałam od rana od innych. C. był zawsze. Przynosiliśmy sobie nawzajem prezenty w Wigilię, urządzaliśmy sobie zimny prysznic w lany poniedziałek, wysyłaliśmy sobie walentynki, wróżyliśmy razem w andrzejki (tak, C. nigdy nie przejmował się takimi rzeczami jak to, że andrzejki są dla dziewczynek).
Drugi świat znaliśmy tylko my; prawda przeplatała się w nim z fikcją oraz prawdą, o której nie wiadomo było, czy nie jest fikcją. C. miał bujną wyobraźnię, którą często wykorzystywał do gry na moich emocjach - oprócz stuprocentowo fikcyjnych scenek, które odgrywaliśmy, wprowadzał też elementy fikcji do realnie istniejącej rzeczywistości. Przykładowo, aby dojść z mojego domu do domu C., można było skrócić sobie drogę, przechodząc przez porzuconą działkę, zarośniętą dzikimi chaszczami wyższymi od nas. Wzdłuż jednego z boków tejże znajdował się mur oddzielający starą działkę od podwórka C.; pomiędzy jego cegłami, w ustalonym miejscu, zostawialiśmy dla siebie wiadomości napisane w naszym własnym obrazkowym szyfrze. Po przeciwległej stronie działki stały pozostałości po murze i zabudowaniach gospodarczych, które inspirowały C. do układania historii na temat tego, czy mógł być tu w przeszłości nieistniejący budynek, kto mógł w nim mieszkać i na co tragicznie umrzeć, o czym świadczyć miała znaleziona w krzakach proteza zębowa. W tej i innych podobnych sytuacjach snuł C. opowieści o całkowicie wyimaginowanych lub żyjących kiedyś ludziach, pożarach, śmierci, nawet o pojawiających się oznakach istnienia istot nadprzyrodzonych. Sytuacje te przeżywałam na bieżąco, w trakcie opowieści, jako stuprocentową prawdę, dopiero po powrocie do domu stopniowo nabierałam do nich dystansu, odkrywając racjonalne argumenty, dla których dana historia nie mogłaby się w rzeczywistości zdarzyć. Dzięki światowi scenek i opowieści doświadczałam namacalnie radości, smutku, strachu, podekscytowania, współczucia... wszystkich emocji, które dopiero po latach umiem nazwać.
Pewnego dnia C. i ja wybraliśmy się na dłuższą niż zwykle wycieczkę rowerową; mieliśmy wtedy może po osiem, a może po dziesięć lat. Oddaliliśmy się od naszych domów za daleko, by móc wrócić w porę przed burzą, która nadciągnęła nagle i w kilka chwil zmieniła otaczający nas krajobraz. Wkoło mieliśmy pola, pod kołami ogromne kałuże na już i tak nierównej wiejskiej drodze, przed sobą ścianę ulewnego deszczu, a z góry całe wiadra tegoż deszczu spadały na nasze głowy i przewiewne ubrania, wybrane z myślą o upalnym dniu. Pedałowaliśmy, z trudem patrząc przed siebie, jednak burza wzmagała się. Gdzieś w pobliżu uderzył piorun, potem drugi. W końcu poddaliśmy się, uznając, że przeczekanie, aż burza minie, będzie lepszym rozwiązaniem. W pobliżu nie było żadnego sklepu, kościoła czy przystanku autobusowego, za to za pagórkiem porośniętym typowymi roślinami łąkowymi i krzewami, rozpychającymi się tak beztrosko, że przypominały malutką puszczę, stał wysoki, drewniany budynek gospodarczy o odrapanych ścianach i ogółem odstraszającej aparycji, prawdopodobnie już nie używany. Porzuciliśmy rowery przy drodze i popędziliśmy w jego stronę, gorączkowo szukając drzwi.
Nie jestem w stanie ocenić, ile czasu spędziliśmy w tym budynku, był to dla mnie jeden z tych momentów, gdy traci się całkowicie poczucie czasu. Prawdopodobnie byliśmy w nim nie dłużej lub niewiele dłużej niż przez godzinę, ale czułam się tak, jakbym spędziła tam cały dzień, i tak też ów dzień pamiętam. A pamiętam go w kategorii "Wspomnienia, których nigdy nie chcę zapomnieć".
Jakkolwiek zabawnie to brzmi, przeczekanie burzy w starym budynku, z dala od domu i nadopiekuńczych rodziców, było z perspektywy niespełna dziesięcioletnich dzieciaków o bujnej wyobraźni niezwykłą przygodą. A już na pewno kilka razy bardziej ekscytującą niż odgrywanie nawet najbardziej fantastycznych scenek. Budynek był prawdziwy, my byliśmy prawdziwi, prawdziwe były deszcz i grzmoty dookoła. Po latach nie pamiętam już wyglądu pomieszczenia, w którym usiedliśmy, wiem tylko, że znajdowały się tam słoma i najróżniejsze graty. Ale to, jak się czułam, pamiętam dokładnie: zaraz po wejściu zalała mnie fala tych samych emocji, które czułam zawsze, ilekroć robiłam coś zakazanego. Tym razem były jednak znacznie bardziej intensywne. Mogłabym przysiąc, że pomimo odgłosów burzy na zewnątrz słyszałam własne serce.
- Boisz się? - zapytał C.
- Nie - skłamałam; w rzeczywistości bałam się, ale tylko jednego: że ktoś dorosły nas nakryje, opieprzy i każe nam się w te pędy wynosić.
Gdy deszcz na pewien czas odrobinę zelżał, przypomniałam sobie o rowerach i wyszłam na zewnątrz, żeby przestawić je w bezpieczniejsze miejsce. Po powrocie C. usiłował mnie nastraszyć:
- Wiesz, tu chyba czasem przychodzi jakiś zboczeniec - powiedział.
- Skąd wiesz?
- Bo znalazłem tu parę czasopism z gołymi babami. Schowałem je.
Dzisiaj jestem pewna, że było to kłamstwo, jedna z wielu fantazji obliczonych na wzbudzenie we mnie emocji i obserwowanie mojej reakcji. Ale w tamtym momencie pewna wcale nie byłam, zwłaszcza, że w tamtych czasach niemal wszystko, co powiedziane zostało poważnym tonem, brałam serio.
A później siedzieliśmy na stercie słomy, kupie narzędzi czy czymś podobnym, rozmawiając półgłosem i słuchając, jak burza na przemian się uspokaja i wzmaga. Za sprawą okienka, a może dwóch, w środku było stosunkowo jasno. Kiedy przestało grzmieć i deszcz padał już bardzo lekko, wyszliśmy, starannie zatrzaskując drzwi za sobą; zapach powietrza po burzy obezwładnił mnie do reszty, jechałam do domu jak zahipnotyzowana, jakby to wszystko mi się przyśniło.
Od tamtego czasu jest we mnie jakaś dziwna tęsknota. A może zawsze była?
Uwielbiam burze - mogłabym spędzić cały dzień, słuchając odgłosów burzy, a już najbardziej przepadam za nimi nocą, gdy leżę w łóżku i czuję się, jakby burza zacieśniała krąg dookoła mnie, podchodząc coraz to bliżej i bliżej, i jakby nie było nikogo innego na świecie. Gdy pada, zdarza się, że coś mnie "nosi", mam ochotę wyjść z domu i iść przed siebie, aż znajdę jakieś odludne miejsce, a później móc siedzieć tam zwinięta w kłębek i wdychać czyste powietrze. Fantazjuję o starych budynkach, zwłaszcza opuszczonych budynkach mieszkalnych. Śnią mi się takie budynki, po których łażę i łażę, szukając czegoś, ale nie wiedząc, czego szukam - zawsze mam wrażenie, że jestem o krok od przypomnienia sobie tego, że przypomnę sobie w kolejnym pomieszczeniu, na wieży albo po wyjściu z podziemnego korytarza... nigdy jednak sobie nie przypominam.
Tak nawiasem, tęsknię też za C. i pomimo upływu lat pozostaje on jedną z osób, które śnią mi się najczęściej. W snach nie ma znaczenia, że C. po ośmiu latach przyjaźni oszukał mnie i okradł - czasem jesteśmy dziećmi i jak dawniej wędrujemy we dwoje po nieznanych nam wcześniej miejscach, a czasem jesteśmy dorosłymi w innej rzeczywistości, w której żadna kradzież się nie wydarzyła. I wtedy, w tym drugim wariancie, biegnę nocą w piżamie przez chaszcze, żeby wleźć do pokoju C. przez okno. Bynajmniej nie dlatego, że chcę porozmawiać.