[ALERT:
+ Ten post nie jest grzeczny.
+ Jest też stuprocentowo subiektywny i opiera się wyłącznie na doświadczeniach własnych.
+ Roi się w nim od Przebrzydłych Uogólnień. Dlaczego? Bo życie uczuciowe to nie badania naukowe i dwa lub trzy przypadki mogą tak solidnie zaleźć człowiekowi za skórę, że nie chce już więcej na sobie eksperymentować.
Czytasz na własną odpowiedzialność.]
Ponieważ jest tego trochę, pozwoliłam sobie wypunktować:
1. W wielu sytuacjach moje potrzeby różnią się od potrzeb większości ludzi w wystarczającym stopniu, by niemożliwe było jednoczesne uszczęśliwienie zarówno mnie, jak i "normalsa".
Przykładowo, nocą z 31 grudnia na 1 stycznia większość ludzi odczuwa potrzebę hucznego świętowania w licznym gronie, niekoniecznie znajomych, ze szczególnym uwzględnieniem tańczenia i picia jak dzika świnia. A ja nie. Mój wymarzony Sylwester to całonocne sam na sam z drugą osobą, z dobrym jedzeniem, małym kieliszkiem wina, rozmowami, filmem lub planszówkami, ochotą na seks i obowiązkowym długim spacerem na okoliczne wzniesienia, gdzie można stać przez godzinę wśród ośnieżonych pól, oglądając fajerwerki nad najbliższymi miastami. And that's all.
2. Konwencjonalne sposoby okazywania uczuć na dłuższą metę odbieram jako nudne.
Jeśli raz na pewien czas dostanę od faceta bombonierkę lub zostanę przez niego zabrana do eleganckiej restauracji, jest OK. Ale jeśli widujemy się regularnie i on co tydzień przywozi mi bombonierkę, a co miesiąc chce mnie zabierać do eleganckiej restauracji, po pewnym czasie zaczynam się śmiertelnie nudzić, ubolewając nad jego brakiem inwencji twórczej. I nawet nie mam komu się wyżalić, bo koleżanki mi powiedzą, że przecież każda chciałaby poślubić takiego mężczyznę (WTF?).
Gdybym miała stworzyć listę niekonwencjonalnych sposobów okazania mi uczuć, które ujęły mnie najbardziej w ostatnich latach, wyglądałaby ona mniej więcej tak:
+ Jestem chora, leżę w łóżku i czuję, że wpadam w dół głęboki jak Rów Mariański, zasypiam na chwilę (ot, taka sobie drzemka), budzę się i... widzę na suficie tęczę. Wyglądającą jak prawdziwa.
+ W kilka dni po tym, jak powiedziałam partnerowi, że chcę z nim zerwać, on przyjeżdża do mnie z okazałą, starannie zapakowaną do pudełeczka po obiektywie, larwą narożnicy zbrojówki, którą przypadkowo znalazł. Nie z bukietem róż, nie z zamiarem padania na kolana i błagania o powrót do niego, nie ze łzami w oczach - przeciwnie, o nic nie prosi, nie robi szopki. Tylko podnosi z ziemi i niesie przez czterdzieści minut drogi gąsienicę - on, człowiek, który larw motyli i ogólnie owadów się brzydzi - żeby mi ją dać. Bo wie, jak bardzo fascynują mnie motyle. A później wychodzi, o nic nie prosząc.
+ Dostaję na urodziny zegar z tarczą o odwróconym kierunku ruchu wskazówek.
+ Mój partner konstruuje wibrator, który prócz opcji standardowej ma w pakiecie dodatkowy bajer: parzy.
+ Mój partner konstruuje wibrator, który prócz opcji standardowej ma w pakiecie dodatkowy bajer: parzy.
+ Innym razem dostaję na święta własną stronę internetową poświęconą mojemu kolekcjonerskiemu hobby, a na urodziny - garstkę eksponatów do kolekcji, trudnych do zdobycia, znalezionych na portalu aukcyjnym. I jest to prezent, który cieszy mnie o wiele bardziej szczerze niż wszystkie standardowe prezenty otrzymane w tym czasie (aczkolwiek, oczywiście, nie mówię tego nikomu, ponieważ i tak nie zrozumieliby).
3. Wkurza mnie odstawianie szopki i deklarowanie Wielkiej Miłości, by kogoś przelecieć.
Nikt mi nie wmówi, że nie ma już na świecie ludzi, którym zależy na autentycznej, trwałej więzi emocjonalnej z drugą osobą, i wcale nie sądzę, by temu gatunkowi groziło wymarcie. Nikt mi też nie wmówi, że osoby, które wolą niezobowiązujące relacje i mówią szczerze o swoich oczekiwaniach, nie wyrządzając nikomu krzywdy, robią coś złego. Jest jednak coś, czego szczerze nienawidzę: kiedy ludzie mają ochotę po prostu się z kimś bzyknąć, ale nie mówią o tym wprost, tylko starannie budują wokół swojego pożądania otoczkę Wielkiej Miłości. Niestety, zjawisko to bardzo często występuje wśród ludzi, niezależnie od płci, wieku, orientacji seksualnej i innych czynników.
Co składa się na przepis na Wielką Miłość? Mniej więcej to, co na komedię romantyczną: robienie prezentów, wspólne wyjścia, bieganie za drugą osobą i koniecznie wyznawanie miłości - im więcej, tym lepiej, jak głoszą poradniki.
Tak się składa, że poznałam panów, którzy mogliby bez wysiłku zagrać w typowej komedii romantycznej albo napisać poradnik wzorowego lowelasa. Panowie ci nie tylko skrupulatnie przestrzegali przepisu na Wielką Miłość, ale robili znacznie więcej niż minimum. Dzwonili do mnie o każdej porze dnia i nocy, wyznawali miłość każdego poranka, komplementowali każdą moją cechę i wznosili się na wyżyny poezji, pisząc SMS-y pełne metafor i innych środków stylistycznych będących zmorą maturzysty. Twierdzili, że nigdy nie spotkali kogoś równie wspaniałego jak ja i będą mnie kochali aż po grób. Ba, planowali nawet ślub i dzieci, po zaledwie kilku miesiącach znajomości!
Żadnego z wspomnianych panów już w moim życiu nie ma. Czy usychają z miłości do mnie po zerwaniu znajomości? He, he, ależ skąd. Znalezienie kolejnej osobniczki, której prawią te same banały, zajęło każdemu z nich nie więcej niż dwa miesiące. Taka to była Miłość.
Gwoli kontrastu, osoba obecna w moim życiu najdłużej - osoba neuroatypowa - nie siliła się nigdy na udawanie drugiego Petrarki, pisze średnio jednego lub dwa SMS-y każdego dnia, nie bawi się w teatrzyki, tylko raz w życiu była ze mną w kinie i nie wypowiada słowa "kocham" tyle razy dziennie, ile razy przeciętny człowiek chadza do toalety.
Swoją drogą, mam też ogromny szacunek do mojego przyjaciela, który w całym swoim dwudziestokilkuletnim życiu nie użył słów "kocham cię" wobec partnerki, ponieważ jest przekonany, że żadnej z nich nie kochał. Mówi, że dzięki temu jego "kocham cię" nie jest wyświechtane i że zamierza podarować je drugiej osobie, gdy będzie to prawda. Żeby nie było zbyt romantycznie, jego szczerość nie dotyczy tylko miłości: w zamierzchłych początkach znajomości ze mną pan ów zapytał prosto z mostu, czy pójdę z nim do łóżka. Odmówiłam. Jakkolwiek nietypowo to brzmi, tak się zaczęła jedna z najlepszych przyjaźni w moim życiu. I mam teraz okazję między innymi odbywać wieczorne rozmowy przez Skype:
Ja: Słyszę dzisiaj jakieś dziwne zakłócenia.
S.: To z drugiego pokoju, bo tam torturuję dziewice.
4. Nienawidzę kłamstw.
Mam kontakt z osobami neuroatypowymi od dziewięciu lat i w ciągu tych dziewięciu lat tylko dwa razy okłamała mnie osoba neuroatypowa, wliczając w to partnera, z którym spędziłam naprawdę mnóstwo czasu. Za każdym razem kłamiący przyznał się bez większych ceregieli.
Gdybym miała obliczyć, ile razy przyłapałam na kłamstwie osoby neurotypowe, musiałabym chyba pożyczyć od ojca wypasiony kalkulator geodezyjny. Kłamstwa te dotyczyły spraw najróżniejszego kalibru - a to ktoś rzekomo miał wuja w Argentynie, a to zmyślał na temat swojego życia seksualnego, a to niemalże uśmiercił własnego ojca. Jest jedna zaleta takiego stanu rzeczy: wyjątkowo łatwo przychodzi mi podczas lektury kryminałów Agathy Christie przyjmowanie wstępnego założenia, że każda z postaci może nie mówić prawdy.
5. Nienawidzę szantażu emocjonalnego.
A ten - jak wynika z moich obserwacji - osoby neurotypowe stosują nader często, nie tylko wobec swoich partnerów, ale także rodziny i przyjaciół. Oczywiście, nie oznacza to automatycznie, że osoby neuroatypowe nigdy tego nie robią, bo z pewnością i tacy osobnicy spacerują po Ziemi. Jak żyję, nie zdarzyło mi się jednak z nimi zetknąć, choć osób ze spektrum autyzmu znam więcej niż przeciętny obywatel. Za to przykładów sytuacji, gdy osoba neurotypowa próbowała wymusić na mnie określone zachowanie, manipulując moimi emocjami, mogę wymienić mnóstwo. Począwszy od czasów przedszkola, gdy syn sąsiadów regularnie groził mi, że pójdzie do domu, jeśli nie pożyczę mu danej zabawki, a skończywszy na jednej z najbardziej absurdalnych sytuacji w moim życiu, którą zamierzam tu przywołać.
Nie lubię, gdy ludzie szczegółowo obgadują w Internecie swoich byłych partnerów, dlatego długo się zastanawiałam, czy o tym pisać. Postanowiłam jednak dla tej konkretnej sytuacji zrobić wyjątek, z dwóch powodów. Po pierwsze, ze względu na zawarty w niej ładunek absurdu i tak nikt konkretnej osoby nie rozpozna. Po drugie i ważniejsze, ze względu na ładunek patologii, ponieważ uważam, że o takich rzeczach powinno się mówić, dla dobra innych ludzi, którym mogą się one przytrafić.
Rzeczona sytuacja zaczęła się od tego, że mój były partner dowiedział się, iż dawno, dawno temu zdarzyło się, że mój przyjaciel mnie dusił. Nigdy nie planowałam opowiadać o tym mojemu byłemu ani komukolwiek innemu, kogo znałam, ponieważ wiedziałam, że żadna z tych osób nie zrozumiałaby tamtej sytuacji, a ich reakcje prawdopodobnie byłyby dla mnie nieprzyjemne. Niestety, mój były dowiedział się - mniejsza o to, jak. A kiedy się dowiedział, zareagował niezadowoleniem, zupełnie jakby jego dąsy i skwaszone miny mogły mieć jakikolwiek wpływ na to, co się działo kilka lat wcześniej, gdy nawet nie wiedziałam o jego istnieniu. Więcej: był wyraźnie zły, co w moim odczuciu już wystarczająco nie trzymało się kupy. Ale najciekawsze miało dopiero nadejść.
Po kilkunastu minutach zaciskania ust i patrzenia na mnie z niezadowoleniem wyraz twarzy mojego byłego uległ gwałtownej a widowiskowej transformacji. Mianowicie, w mgnieniu oka przybrał on minę, jaką regularnie obserwuję u mojego kota, gdy w jego obecności nadziewam na widelec łososia. I zapytał, czy też mógłby mnie trochę podusić. Odpowiedziałam, nie wdając się w szczegóły, że nie, nie mam zamiaru powtarzać tamtych doświadczeń.
Oj, to się mojemu byłemu stanowczo nie spodobało. Ponieważ nadal chciał wałkować temat, wyjaśniłam swoje stanowisko. I wtedy właśnie rozegrała się jedna z najbardziej tragikomicznych scen, jakich w swoim życiu doświadczyłam.
- Nie kochasz mnie! - oznajmił były, ponownie składając buzię w ciup.
- Słucham? - zapytałam, prawie pewna, że się przesłyszałam.
- Nie kochasz mnie - powtórzył on dramatycznym tonem charakterystycznym dla latynoskich oper mydlanych - bo nie mogę cię du-du-dusić!
Po czym rozpłakał się.
Gdyby pracę ludzkiego mózgu można było usłyszeć, prawdopodobnie w tym momencie z mojej czaszki wydobywałyby się dźwięki ponurego koncertu organowego. Przez dobrą minutę siedziałam nieruchomo, gapiąc się przed siebie w milczeniu i usilnie próbując przetworzyć docierające do mnie informacje. Sytuacja wydawała mi się tak absurdalnie nieprawdopodobna, że osiągnęłam szczyt konsternacji: oto facet starszy ode mnie o kilka lat i ważący ponad sto kilogramów siedzi ze łzami w oczach, bo chce kogoś dusić. Poprawka: mnie. Po chwili jakiś trybik w mojej głowie wskoczył na swoje miejsce, uświadamiając mi, jak bardzo groteskowa jest ta scena. Tak groteskowa, że gdybym przeczytała nawet najwierniejszy jej opis w książce, zapewne nie uwierzyłabym, że to się może dziać naprawdę. Tym sposobem moje niegodziwe poczucie humoru zostało aktywowane: roześmiałam się.
W odpowiedzi mój były, spojrzawszy na mnie, jakbym właśnie oskalpowała jego chomika, mruknął z wyrzutem, że gdyby to J. był na jego miejscu, na pewno pozwoliłabym mu na wszystko.
Na tym etapie niezmierzone pokłady mojej cierpliwości wyczerpały się (a nie jest o to łatwo - przetestowane na dzieciakach) i X. usłyszał (mniej więcej), że wyraziłam już swoje zdanie na ten temat i nie będę się powtarzać, a on ma natychmiast przestać wywierać na mnie presję i wyjść na zewnątrz sprawdzić, czy przypadkiem go tam nie ma.
Gdy mój były pojechał do domu, zostałam z poczuciem niesmaku oraz poczuciem braku szacunku do niego i siebie. Bardzo potrzebowałam rozmowy z kimś, komu mogłabym streścić to wydarzenie, ale wiedziałam, że muszę przepracować je sama. Bo gdyby jeszcze jedna osoba dowiedziała się o sytuacji sprzed wielu miesięcy i zaczęła ją oceniać, prawić mi kazania lub wyciągać wnioski, nie znając kontekstu, obrzydziłaby mi wspomnienia do reszty.
Gdy mój były pojechał do domu, zostałam z poczuciem niesmaku oraz poczuciem braku szacunku do niego i siebie. Bardzo potrzebowałam rozmowy z kimś, komu mogłabym streścić to wydarzenie, ale wiedziałam, że muszę przepracować je sama. Bo gdyby jeszcze jedna osoba dowiedziała się o sytuacji sprzed wielu miesięcy i zaczęła ją oceniać, prawić mi kazania lub wyciągać wnioski, nie znając kontekstu, obrzydziłaby mi wspomnienia do reszty.
Przesłanie: jeżeli, drogi czytelniku, znajdziesz się kiedyś w centrum podobnej sytuacji, pamiętaj, że nikt nie ma prawa cię zmuszać do czegoś, czego nie chcesz! Choćby nawet chodziło o coś, co nie jest niebezpieczne, szantażowanie i wymuszanie to patologiczne zachowania. Skończ waść zawczasu z tym delikwentem. Niech spada na drzewo banany prostować, jak mawiali chłopcy w podstawówce.
6. Potrzebuję przestrzeni. Trochę jak na pewnym obrazku z astronautą, podpisanym "I need some space", który widziałam w necie.
Tak, wiem, że nie wszyscy neurotypowi faceci mają potrzebę wywierania wpływu na każdy aspekt życia swojej partnerki. Ale akurat ci neurotypowi faceci, którzy podobają mi się pod względem osobowości i intelektu, są perwersyjni, a do tego interesują się mną jako potencjalną partnerką, taką potrzebę mają. Upraszczając: jeśli zakochuję się z wzajemnością w neurotypowym facecie, to przy bliższym poznaniu okazuje się on być Nieuleczalnym Dominantem. A ja potrzebuję na co dzień partnera, nie pana i władcy. Kogoś, kto będzie ze mną dzielił swoje życie, a nie obsesyjnie układał scenariusz mojego.
Potrzebuję więc kogoś, kto zrozumie i zaakceptuje między innymi, że czasami potrzebuję pobyć w samotności, że po powrocie do domu muszę odreagować dzień, że nie jestem w pełni zdrowa i sprawna fizycznie, że potrzebuję czasu na swoje pasje, że chcę się czasem uczyć, że potrzebuję czasu spędzanego ze swoją rodziną i znajomymi, w tym znajomymi płci męskiej. Niestety, dla Nieuleczalnego Dominanta jest to nie do przejścia.
Pewnego razu poznałam mężczyznę, który podczas pierwszej rozmowy deklarował, że chce być z niezależną kobietą. Kilka miesięcy później, decydując się na związek, powiedziałam mu szczerze wszystko o sobie i swoich potrzebach, pytając, czy na pewno mnie akceptuje. Powiedział, że tak. Cóż, do dzisiaj nie wiem, co miał na myśli przez "niezależną kobietę", bo - choć nie byłam niezależna ani finansowo, ani zawodowo - czułam się przez następnych kilka miesięcy, jakby facet chciał stłamsić całą moją indywidualność.
Miałam więc do czynienia z ciągłymi fochami i awanturami. Mój były miał pretensje, że po powrocie z uczelni potrzebuję czasu na naukę angielskiego do certyfikatu (być może dlatego, że przygotowałam się sama w dwa miesiące, podczas gdy on chodził na kurs, ale nie uczył się i zrezygnował z egzaminu? No, ale co miałam zrobić, zmusić go do nauki?), że gadam z przyjaciółką przez Skype, że chcę iść do kina z przyjacielem (notabene, na niszowy film, jakich on nie lubił), że nie chcę się malować i chodzę na co dzień w polarze. Przyłapałam go też na grzebaniu w moim telefonie. Dopiero po rozstaniu uświadomiłam sobie, w jak wielkim napięciu psychicznym żyłam, jak wiele mnie stresowało. Poczułam ulgę.
7. Męczy mnie obsesyjna zazdrość.
Właściwie o tym już napisałam, gdyż punkty 5, 6 i 7 są ze sobą powiązane.
Chcę, aby druga osoba mi ufała i nie drżała przy każdej możliwej okazji, że pójdę do łóżka z kimś innym. Bo nie pójdę, a przynajmniej nie z własnej woli. Po pierwsze, rachunek prawdopodobieństwa - bardzo rzadko ktoś, kto mnie fascynuje aż tak, że myślę o nim w tym kontekście, też o mnie fantazjuje, ponieważ jestem dziwna. Po drugie, nawet jeśli tak jest, mam bardzo silną wolę i nie zdradzę tylko dlatego, że jestem, dajmy na to, sama w mieszkaniu z kolegą. Serio. Po trzecie, nie piję, nie biorę i jestem świadoma, co robię. Nie mam zamiaru chodzić przez dwadzieścia cztery godziny na dobę w pasie cnoty tylko dlatego, że ktoś naoglądał się filmów porno, w których stada facetów wpadają z wizytą przez okno, by chędożyć żonę, gdy tylko mąż znika z pola widzenia.
Odnośnie zazdrości o postacie fikcyjne (tak, przekonałam się, że taka też istnieje!): nie, to, że mam na kompie tapetę z bohaterem z anime, który ma identyczne włosy jak mój poprzedni facet, nie znaczy, że na obecnego faceta nie mam ochoty.
Odnośnie zazdrości o masturbację: jak wyżej.
Odnośnie zazdrości o przeszłość: gdybym lubiła godzinami grzebać w przeszłości, poszłabym na archeologię.
6. Potrzebuję przestrzeni. Trochę jak na pewnym obrazku z astronautą, podpisanym "I need some space", który widziałam w necie.
Tak, wiem, że nie wszyscy neurotypowi faceci mają potrzebę wywierania wpływu na każdy aspekt życia swojej partnerki. Ale akurat ci neurotypowi faceci, którzy podobają mi się pod względem osobowości i intelektu, są perwersyjni, a do tego interesują się mną jako potencjalną partnerką, taką potrzebę mają. Upraszczając: jeśli zakochuję się z wzajemnością w neurotypowym facecie, to przy bliższym poznaniu okazuje się on być Nieuleczalnym Dominantem. A ja potrzebuję na co dzień partnera, nie pana i władcy. Kogoś, kto będzie ze mną dzielił swoje życie, a nie obsesyjnie układał scenariusz mojego.
Potrzebuję więc kogoś, kto zrozumie i zaakceptuje między innymi, że czasami potrzebuję pobyć w samotności, że po powrocie do domu muszę odreagować dzień, że nie jestem w pełni zdrowa i sprawna fizycznie, że potrzebuję czasu na swoje pasje, że chcę się czasem uczyć, że potrzebuję czasu spędzanego ze swoją rodziną i znajomymi, w tym znajomymi płci męskiej. Niestety, dla Nieuleczalnego Dominanta jest to nie do przejścia.
Pewnego razu poznałam mężczyznę, który podczas pierwszej rozmowy deklarował, że chce być z niezależną kobietą. Kilka miesięcy później, decydując się na związek, powiedziałam mu szczerze wszystko o sobie i swoich potrzebach, pytając, czy na pewno mnie akceptuje. Powiedział, że tak. Cóż, do dzisiaj nie wiem, co miał na myśli przez "niezależną kobietę", bo - choć nie byłam niezależna ani finansowo, ani zawodowo - czułam się przez następnych kilka miesięcy, jakby facet chciał stłamsić całą moją indywidualność.
Miałam więc do czynienia z ciągłymi fochami i awanturami. Mój były miał pretensje, że po powrocie z uczelni potrzebuję czasu na naukę angielskiego do certyfikatu (być może dlatego, że przygotowałam się sama w dwa miesiące, podczas gdy on chodził na kurs, ale nie uczył się i zrezygnował z egzaminu? No, ale co miałam zrobić, zmusić go do nauki?), że gadam z przyjaciółką przez Skype, że chcę iść do kina z przyjacielem (notabene, na niszowy film, jakich on nie lubił), że nie chcę się malować i chodzę na co dzień w polarze. Przyłapałam go też na grzebaniu w moim telefonie. Dopiero po rozstaniu uświadomiłam sobie, w jak wielkim napięciu psychicznym żyłam, jak wiele mnie stresowało. Poczułam ulgę.
7. Męczy mnie obsesyjna zazdrość.
Właściwie o tym już napisałam, gdyż punkty 5, 6 i 7 są ze sobą powiązane.
Chcę, aby druga osoba mi ufała i nie drżała przy każdej możliwej okazji, że pójdę do łóżka z kimś innym. Bo nie pójdę, a przynajmniej nie z własnej woli. Po pierwsze, rachunek prawdopodobieństwa - bardzo rzadko ktoś, kto mnie fascynuje aż tak, że myślę o nim w tym kontekście, też o mnie fantazjuje, ponieważ jestem dziwna. Po drugie, nawet jeśli tak jest, mam bardzo silną wolę i nie zdradzę tylko dlatego, że jestem, dajmy na to, sama w mieszkaniu z kolegą. Serio. Po trzecie, nie piję, nie biorę i jestem świadoma, co robię. Nie mam zamiaru chodzić przez dwadzieścia cztery godziny na dobę w pasie cnoty tylko dlatego, że ktoś naoglądał się filmów porno, w których stada facetów wpadają z wizytą przez okno, by chędożyć żonę, gdy tylko mąż znika z pola widzenia.
Odnośnie zazdrości o postacie fikcyjne (tak, przekonałam się, że taka też istnieje!): nie, to, że mam na kompie tapetę z bohaterem z anime, który ma identyczne włosy jak mój poprzedni facet, nie znaczy, że na obecnego faceta nie mam ochoty.
Odnośnie zazdrości o masturbację: jak wyżej.
Odnośnie zazdrości o przeszłość: gdybym lubiła godzinami grzebać w przeszłości, poszłabym na archeologię.
8. Nie czuję się komfortowo w sferze S.
Moja niejednoznaczna ekspresja może, w połączeniu z porąbaną integracją sensoryczną, komplikować życie erotyczne, a panowie neurotypowi, których poznałam, niezbyt się takimi rzeczami przejmowali. Uważali, że wydziwiam, nie chcieli czytać o SI (zresztą, oni w ogóle nic nie czytali), nie przestrzegali ustalonych reguł i strzelali fochy. Z tego powodu mam Uraz.
9. Nieszczególnie marzę o własnych dzieciach. Prawdę mówiąc, na razie w ogóle nie marzę.
A oni z reguły mają już wybrane imiona.
10. Podsumowując:
10. Podsumowując:
Hanasaku Iroha
"W kilka dni po tym, jak powiedziałam partnerowi, że chcę z nim zerwać, on przyjeżdża do mnie z okazałą, starannie zapakowaną do pudełeczka po obiektywie, larwą narożnicy zbrojówki, którą przypadkowo znalazł. Nie z bukietem róż, nie z zamiarem padania na kolana i błagania o powrót do niego, nie ze łzami w oczach - przeciwnie, o nic nie prosi, nie robi szopki. Tylko podnosi z ziemi i niesie przez czterdzieści minut drogi gąsienicę - on, człowiek, który larw motyli i ogólnie owadów się brzydzi - żeby mi ją dać. Bo wie, jak bardzo fascynują mnie motyle. A później wychodzi, o nic nie prosząc."
OdpowiedzUsuńTo, że rzucanie neurotypowych / bycie rzucanum przez neurotypowe (neurotypowych pewnie też) to koszmar, proponuję jako kolejny, osobny punkt. Jakby nie dało się tego zrobić szybko, sprawnie i bez zbędnego pieprzenia, a potem naprawdę zostać przyjaciółmi. Bo że się da, to wiem. Z doświadczenia z kobietą, której z teście AQ wyszło 43.
* w teście
UsuńWiesz, bo w ich głowach się nie mieści, że można utrzymywać przyjacielskie kontakty ze swoim byłym. Podobno neuroatypowi nie umieją nawiązywać relacji. Ja tam widzę, że te słynne prawidłowe relacje neurotypowych polegają często na udawaniu i kłamaniu, a po wielkiej awanturze po prostu wyrzucają człowieka do kosza i zapominają.
UsuńRozstanie z moim byłym nr 1 wyglądało tak, że ten zwyzywał mnie, po czym wszedł na mój blog (nie anonimowy) i zwyzywał mnie ponownie, używając japońskich zwrotów. Wtedy mój przyjaciel z netu, zdiagnozowany jako Aspi, napisał kulturalnie w komentarzu, co o jego zachowaniu myśli, i wykazał mu, że używa słów, których sam nie rozumie.
Rozstanie nr 2, z J., było spokojne i pozostaliśmy znajomymi, choć przeżyliśmy je bardzo i przez pół roku mieliśmy globalną depresję.
Rozstanie nr 3: facet ze mną zerwał, ponieważ nie mógł znieść, że nie chcę zerwać kontaktu z J. Nic złego nie zrobiliśmy. Ale on odstawił taką aferę, że płakałam ze złości: z milczącym fochem, łzami, szantażem, obrażaniem mnie, wysyłaniem rzeczy pocztą. Czułam, że gdyby mu się udało z J., dążyłby do wyeliminowania innych moich przyjaciół, bo wszystkich nie cierpiał i prawie wszystkim zdążył naubliżać.
A neurotypowi to jeszcze pół biedy. Bo np. jedna moja była, klasyczny przykład bordzia, dzwoniła do mnie jeszcze z rok czy dwa lata po rozstaniu, żebym do niej przyjechału na seks, równocześnie pisząc na jednym forum internetowym, na którym się wcześniej udzielałum, jaku jestem strasznu.
UsuńHaha! A to takich przebojów nie miałam. Po ostatecznym uznaniu, że jestem straszna, nikt więcej się do mnie nie odzywał.
UsuńPrzy czym ja słyszalam wiele razy wprost, że jestem straszna, np. gdy wytykałam facetowi błędy w jego publikacjach (nie merytoryczne ofc, ale wszelkie inne). No, za to teraz były ponoć ma partnerkę, która przyklaskuje mu bezkrytycznie, cokolwiek on powie, zapewnia go co krok o Wielkiej Miłosci, a z jego artykułów niewiele rozumie. Wniosek: spostrzegawczość jest zua.