Chciałabym wiedzieć, jak to jest być bardziej spójnym człowiekiem.
Pewnego dnia uczestniczyłam w ramach studiów w warsztacie, którego punktem kulminacyjnym było uzyskanie od osób z grupy anonimowej informacji zwrotnej na temat cech, które osoby te lubią w nas najbardziej, uważają za najbardziej pozytywne. Warto podkreślić, że cała sytuacja miała miejsce w okresie, gdy grupa znała się już bardzo dobrze, a mianowicie pod koniec trzeciego roku. Mimo tego, czytając wypowiedzi innych na mój temat, czułam, że ludzie ci nie mają o mnie zielonego pojęcia.
Ku swojemu zdumieniu, dowiedziałam się między innymi, że:
- "jestem zaradną osobą";
- są osoby, które "podziwiają mnie za spokój i opanowanie";
- "jestem poukładana";
- "jestem osobą pogodną i spokojną".
Są to prawdopodobnie ostatnie słowa, których użyłabym, gdyby ktoś poprosił mnie o napisanie własnej charakterystyki. Bynajmniej nie dlatego, że jestem zakompleksiona - zdecydowanie nie, potrafię wymienić cechy, które uważam za swoje zalety - ale dlatego, że znam siebie od wewnątrz i jestem przekonana, że powyższe cechy niewiele mają ze mną wspólnego.
Wiem też, że sporo osób uważa mnie za kogoś, do kogo można się zwrócić z problemem, kogoś silnego psychicznie, a przynajmniej silniejszego od nich samych. Stosunkowo często jestem proszona o radę, czasem w kwestiach błahych, czasem w bardzo trudnych i poważnych. Ludzie zwierzają mi się z rzeczy, które uważają za tak intymne i wstydliwe, że nie rozmawiają o nich nawet z najbliższą rodziną czy partnerami; w efekcie dysponuję wiedzą, która, gdyby wydostać ją z mojej głowy i wykorzystać w perfidny sposób, mogłaby niejednemu zepsuć opinię społeczną lub relacje z innymi. Ponieważ zachowuję tę wiedzę dla siebie, jestem dobrym materiałem na powiernika. Z pewnością przyczyniają się do tego też moja lojalność wobec przyjaciół, szczerość i fakt, że jestem w stanie dużo zrozumieć i zaakceptować, myśląc racjonalnie i starając się unikać stereotypów w ocenie innych ludzi. Ale myślę, że kryje się za tym coś jeszcze.
Po pierwsze, dopóki chodzi o problemy innych ludzi, z perspektywy osób z zewnątrz rzeczywiście mam w sobie to coś, co w powszechnym przekonaniu świadczy o sile charakteru. Choć nie jestem szczególnie energiczna, potrafię wziąć się w garść, gdy inni panikują, oraz trzeźwo myśleć o możliwych rozwiązaniach, gdy oni nie wiedzą, co robić. Po drugie, wśród ludzi, którzy nie są mi bliscy, nie widać po mnie emocji, nawet świadomie nie potrafię ich z siebie wydobyć. Jedno i drugie nie wynika jednak z prawdziwego (wewnętrznego) spokoju i opanowania. W sytuacjach wymagających reakcji "tu i teraz" jestem tak zajęta daną sytuacją na płaszczyźnie intelektualnej, że nie tylko nie potrafię w danym momencie nazwać czy wyrazić swoich emocji, ale wręcz mam wrażenie, że nic nie czuję, ewentualnie niespodziewany przypływ adrenaliny. Myślę o szukaniu rozwiązań, o tym, co można zrobić i/lub jak wyrazić wsparcie. Moje reakcje emocjonalne są skierowane w większym stopniu do wewnątrz niż na zewnątrz, a w nagłych sytuacjach mogą być znacznie opóźnione - jeśli dana sytuacja mnie porusza czy dotyka, ale jest nagła, może nie być po mnie nic widać na zewnątrz, jednak później odchorowuje to mój organizm.
A zatem niewiele było po mnie widać, gdy pierwszy raz znalazłam się w szkole specjalnej, a tam nastolatka z niepełnosprawnością sprzężoną zaczęła zachowywać się w taki sposób, że co niektórzy uznaliby ją za materiał dla egzorcysty. Jestem osobą, do której się dzwoni o siódmej rano lub pierwszej w nocy, gdy przez przypadek popełni się kardynalny błąd w swoim projekcie zaliczeniowym i nie potrafi go znaleźć, a także, gdy czyjś kumpel pierwszy raz w życiu się naćpał i nie wiadomo, co robić (w tym przypadku kompletnie nie rozumiem, dlaczego akurat ja, bo nie mam ani doświadczeń z narkotykami, ani specjalistycznej wiedzy na ich temat). Radziłam sobie z zupełnym zamknięciem się w sobie mojego chłopaka, gdy nikt inny nie potrafi nawiązać z nim kontaktu, oraz wzywa się mnie do dziecka znajomych, gdy odmawia ono wyjścia do szkoły, leżąc na podłodze i wrzeszcząc. Jestem osobą, która nie płakała na pogrzebie najbliższej osoby, która znalazła przyjaciółkę na podłodze z podciętymi żyłami i zachowała spokój, która po usłyszeniu bolesnej diagnozy lekarskiej - takiej zostającej w człowieku na całe życie - umyła twarz zimną wodą i pojechała do szkoły na dwie ostatnie lekcje. Obracałam w żart prześladowania w szkole, nie dając po sobie poznać, jak bardzo mnie ranią, i przeżyłam, kiedy mój najlepszy, przez wiele lat jedyny przyjaciel oszukał mnie i okradł. A na trzecim roku studiów przygarnęłam kota, którego wszyscy się bali - skrzywdzonego dzikuska rzucającego się znienacka na ludzi z zębami i pazurami, reagującego agresją na prawie każdy dotyk - i oswoiłam bestię.
Pierwszy raz odczułam to, co zwykle czuję w takich sytuacjach, gdy miałam pięć czy sześć lat i zapalenie płuc. Zaczęło się od infekcji dróg oddechowych, która przerodziła się w zapalenie oskrzeli. Podawane mi w domu antybiotyki nie działały, wymiotowałam i istniała groźba odwodnienia. A odwodnienie raz już w podobnej sytuacji miałam. Zapakowano mnie więc do samochodu i zawieziono do szpitala, mówiąc mi, że jedziemy do lasu.
W "lesie" (pełnym butelkowej zieleni, swoją drogą) kilkoro ludzi usiłowało mnie przekonać, żebym przyjmowała płyny, gdyż nie chciałam pić, mając obrzydliwy posmak w ustach i obolałe gardło. Ale ja byłam uparta. Skończyło się na tym, że przyszedł ordynator i usłyszałam, że jeśli nie będę piła, zostanę na kilka godzin podłączona do kroplówki. Oznajmiłam, że w takim razie wybieram kroplówkę. Dorośli byli w szoku - groźba kroplówki działała na inne dzieci w podobnych sytuacjach, ponieważ wizja kilkugodzinnego unieruchomienia w łóżku, bez możliwości wyjścia nawet do toalety, wydawała im się być przerażającą karą. Ja - a byłam jednym z najbardziej drobnych, bladych i generalnie słabowitych dzieciaków na oddziale - mówiłam poważnie i świadomie, że wolę kroplówkę; nie stała za tym prosta chęć zrobienia na przekór dorosłym, ale kalkulacja "za i przeciw", jakkolwiek brzmi to zabawnie.
Pamiętam, że gdy leżałam podłączona do kroplówki, dorośli co jakiś czas przychodzili sprawdzić, jak się mam, i pytali, czy żałuję swojego uporu. Cóż... Kiedy w trzy godziny później przyszedł do mnie ojciec, nie żałowałam ani trochę, a na koniec powiedziałam, że cieszę się, że nie musiałam jeszcze pić. Przez tych kilka godzin nie czułam nic innego, nie płakałam, nie miałam kryzysu.
Sęk w tym, że to wszystko, co widoczne z zewnątrz - zachowanie, ekspresja - to tylko połowa mnie. Ludzie widzą mnie jako spokojną, pogodną i opanowaną, tymczasem wewnątrz mnie panuje jeden wielki chaos.
Od dziecka mam problemy z lękami, które utrudniają mi funkcjonowanie na co dzień oraz w sytuacjach, które do codzienności może nie należą, ale wciąż są przez większość ludzi postrzegane jako błahe. Moje lęki są irracjonalne, czasem do tego stopnia absurdalne, że z 99,99% ludzi nie ma sensu próbować o nich rozmawiać. Zwykle pojawiają się, gdy coś zaplanowanego wcześniej nagle się zmienia lub nie da się przewidzieć przebiegu jakiegoś zdarzenia (tzn. nie wiem dokładnie, dokąd iść, co robić, co mnie może czekać - zwłaszcza to pierwsze, bo mam ogromne kłopoty z orientacją w terenie), ale czasem zdarza mi się bać przed dokładnie zaplanowanymi zdarzeniami, przy czym zwykle są to naprawdę banalne (obiektywnie) sytuacje. Z wiekiem z większością takich sytuacji radzę sobie coraz lepiej; przykładowo, o ile dawniej pomylenie autobusów albo nagła awaria autobusu na trasie powodowała u mnie totalną niemoc i panikę, o tyle teraz mam na przemieszczanie się i towarzyszące mu kłopoty szereg strategii. Z sytuacjami, gdy muszę wyglądać bardziej jak kobieta, też jakoś sobie radzę, choć pewnie w widełkach norm społecznych i tak się nie mieszczę. Największy i najbardziej problematyczny lęk - przed chorobami, badaniami lekarskimi, hospitalizacjami, zabiegami, sytuacjami zagrażającymi (w moim odczuciu, bo na pewno nie w odczuciu reszty świata) mojemu bezpieczeństwu lub bezpieczeństwu innych - jest jednak odporny na działanie czasu, doświadczenia i logiki, utrzymuje się na w miarę stałym poziomie przez całe życie i, niestety, sporo mi w tym życiu namieszał i spieprzył.
Poukładana... tak, jestem poukładana. W tym sensie, że mam mnóstwo drobnych schematów, które mnie uspokajają i sprawiają, że wiem, co robić, to niewątpliwie jestem. Jeśli dni są do siebie w miarę podobne lub przynajmniej przewidywalne, a ja mam co robić. Cały problem w tym, że kiedy ta wypracowana struktura pada (a zwykle dzieje się to w okresie, gdy przez dłuższy czas nie muszę regularnie wychodzić z domu, by się uczyć lub pracować), lęki mają wolną chatę i zwołują wszystkich swoich kumpli na domówkę. Taką wielodniową.
I tak oto w okresie studiów, w którym udało mi się osiągnąć wszystkie moje cele poza prawem jazdy i w którym wiele razy słyszałam pozytywne rzeczy na swój temat (zdarzyło mi się usłyszeć na przykład, jak moja promotor mówi kierownikowi katedry, że jestem wybitna), kilkakrotnie lądowałam na dłuższy czas na lekach. Zaczynało się zawsze od obiektywnie błahego zdarzenia, które wywoływało lawinę lęków, które następnie wywoływały lawinę objawów somatycznych, które jeszcze wzmacniały lawinę numer jeden, i tak w koło Macieju. Kilka razy dziennie lęk narastał i zaczynałam panikować; nie umiałam wtedy zapanować ani nad myślami, ani nad objawami fizycznymi, takimi jak rewolucje żołądkowo-jelitowe i palpitacje. W tych okresach rządziły mną wysoce irracjonalne myśli i rytuały, którymi się obudowywałam jak murem obronnym. Na szczęście z czasem wszystko mijało, ale dwa razy było w moim odczuciu naprawdę źle, to znaczy trwało to co najmniej około miesiąca i czułam się kompletnie bezradna. Gdy dzisiaj wspominam te okresy, wydają mi się nierzeczywiste, wręcz nie chce mi się w niektóre rzeczy wierzyć, a jednak na drugim i trzecim roku tak właśnie było. Te okresy dużo mnie nauczyły o sobie samej, więcej niż jakikolwiek psycholog.
Są też inne kwestie.
Za nic w świecie nie potrafię opisać sama siebie - mam wrażenie, że cokolwiek na swój temat napiszę, jakąkolwiek cechę sobie przypiszę, mogę znaleźć co najmniej kilka przykładów będących tego zaprzeczeniem. I tak jest od zawsze, odkąd pamiętam. Nie wiem jednak, na ile jest to kwestia mojej nadmiernej dokładności.
Często czuję, że choćbym nie wiem co zrobiła, nigdy nie będę całkowicie zadowolona z życia, zawsze będę marzyć o skrajnie różnych rzeczach.
Miałam ogromne problemy z wyborem drogi życiowej - zawsze interesowały mnie skrajnie różne dziedziny, ale żadna z nich na tyle, by chcieć jej i tylko jej poświęcić całe życie. Gdyby było to realne, studiowałabym przez całe życie i pracowałabym na przemian w różnych zawodach: pięć lat w jednym, dziesięć lat w drugim, dwa lata w trzecim i tak dalej. Jest tyle rzeczy, które chciałabym zgłębić na serio, że musiałabym żyć dłużej niż Matuzalem, by wgryźć się choćby w połowę z nich. Świadomość wszystkich dróg, których nie wybrałam, jest cholernie depresyjna, nawet gdy teraźniejszość dostarcza mi pozytywnych emocji.
Podobnie jest z relacjami: przez całe życie, począwszy od wieku dwunastu lat, kocham się w co najmniej dwóch facetach naraz lub przynajmniej przeżywam intensywne fascynacje więcej niż dwójką ludzi naraz na płaszczyźnie intelektualnej. Pod względem osobowości i wyglądu są oni skrajnie różni. Nawet najbardziej fajny, udany związek nie jest w stanie mnie uchronić przed wzdychaniem do innych mózgów (bo mózgi najbardziej mnie kręcą, choć nie podsmażane na masełku, jak pisał Owen Griffiths). Nie, nie zdradzam, bo ja mam silną wolę (patrz: kroplówka), ale emocjonalne konsekwencje bywają niemiłe.
No i mam też świadomość, że moje potrzeby seksualne kłócą się z pozostałymi i raczej nigdy nie będą w pełni realizowane. Z własnej woli rezygnuję z części z nich, żeby być z jedyną osobą (oprócz rodziców), na której zależy mi bardziej niż na sobie. Zresztą, i tak nigdy nie byłam z kimś, kto akceptowałby i chciałby w stu procentach poznać i Ri., i Ra. Wobec tego jedno z nich jest zwykle przeszczęśliwe, a drugie sfrustrowane; na ogół tym drugim jest Ra., ponieważ pragnienia Ra. przegrywają ze wszystkim, co dla mnie ważniejsze. Ra. nie zna siebie, w zasadzie bardzo niewiele o sobie wie. A moja wyobraźnia żyje drugim życiem.
Chciałabym wiedzieć, czy inni ludzie też czują się czasami tacy... tacy niespójni właśnie.
Z dzienników Sylvii Plath - coś adekwatnego:
I can never read all the books I want; I can never be all the people I want and live all the lives I want. I can never train myself in all the skills I want. And why do I want? I want to live and feel all the shades, tones and variations of mental and physical experience possible in my life. And I am horribly limited.
Pewnego dnia uczestniczyłam w ramach studiów w warsztacie, którego punktem kulminacyjnym było uzyskanie od osób z grupy anonimowej informacji zwrotnej na temat cech, które osoby te lubią w nas najbardziej, uważają za najbardziej pozytywne. Warto podkreślić, że cała sytuacja miała miejsce w okresie, gdy grupa znała się już bardzo dobrze, a mianowicie pod koniec trzeciego roku. Mimo tego, czytając wypowiedzi innych na mój temat, czułam, że ludzie ci nie mają o mnie zielonego pojęcia.
Ku swojemu zdumieniu, dowiedziałam się między innymi, że:
- "jestem zaradną osobą";
- są osoby, które "podziwiają mnie za spokój i opanowanie";
- "jestem poukładana";
- "jestem osobą pogodną i spokojną".
Są to prawdopodobnie ostatnie słowa, których użyłabym, gdyby ktoś poprosił mnie o napisanie własnej charakterystyki. Bynajmniej nie dlatego, że jestem zakompleksiona - zdecydowanie nie, potrafię wymienić cechy, które uważam za swoje zalety - ale dlatego, że znam siebie od wewnątrz i jestem przekonana, że powyższe cechy niewiele mają ze mną wspólnego.
Wiem też, że sporo osób uważa mnie za kogoś, do kogo można się zwrócić z problemem, kogoś silnego psychicznie, a przynajmniej silniejszego od nich samych. Stosunkowo często jestem proszona o radę, czasem w kwestiach błahych, czasem w bardzo trudnych i poważnych. Ludzie zwierzają mi się z rzeczy, które uważają za tak intymne i wstydliwe, że nie rozmawiają o nich nawet z najbliższą rodziną czy partnerami; w efekcie dysponuję wiedzą, która, gdyby wydostać ją z mojej głowy i wykorzystać w perfidny sposób, mogłaby niejednemu zepsuć opinię społeczną lub relacje z innymi. Ponieważ zachowuję tę wiedzę dla siebie, jestem dobrym materiałem na powiernika. Z pewnością przyczyniają się do tego też moja lojalność wobec przyjaciół, szczerość i fakt, że jestem w stanie dużo zrozumieć i zaakceptować, myśląc racjonalnie i starając się unikać stereotypów w ocenie innych ludzi. Ale myślę, że kryje się za tym coś jeszcze.
Po pierwsze, dopóki chodzi o problemy innych ludzi, z perspektywy osób z zewnątrz rzeczywiście mam w sobie to coś, co w powszechnym przekonaniu świadczy o sile charakteru. Choć nie jestem szczególnie energiczna, potrafię wziąć się w garść, gdy inni panikują, oraz trzeźwo myśleć o możliwych rozwiązaniach, gdy oni nie wiedzą, co robić. Po drugie, wśród ludzi, którzy nie są mi bliscy, nie widać po mnie emocji, nawet świadomie nie potrafię ich z siebie wydobyć. Jedno i drugie nie wynika jednak z prawdziwego (wewnętrznego) spokoju i opanowania. W sytuacjach wymagających reakcji "tu i teraz" jestem tak zajęta daną sytuacją na płaszczyźnie intelektualnej, że nie tylko nie potrafię w danym momencie nazwać czy wyrazić swoich emocji, ale wręcz mam wrażenie, że nic nie czuję, ewentualnie niespodziewany przypływ adrenaliny. Myślę o szukaniu rozwiązań, o tym, co można zrobić i/lub jak wyrazić wsparcie. Moje reakcje emocjonalne są skierowane w większym stopniu do wewnątrz niż na zewnątrz, a w nagłych sytuacjach mogą być znacznie opóźnione - jeśli dana sytuacja mnie porusza czy dotyka, ale jest nagła, może nie być po mnie nic widać na zewnątrz, jednak później odchorowuje to mój organizm.
A zatem niewiele było po mnie widać, gdy pierwszy raz znalazłam się w szkole specjalnej, a tam nastolatka z niepełnosprawnością sprzężoną zaczęła zachowywać się w taki sposób, że co niektórzy uznaliby ją za materiał dla egzorcysty. Jestem osobą, do której się dzwoni o siódmej rano lub pierwszej w nocy, gdy przez przypadek popełni się kardynalny błąd w swoim projekcie zaliczeniowym i nie potrafi go znaleźć, a także, gdy czyjś kumpel pierwszy raz w życiu się naćpał i nie wiadomo, co robić (w tym przypadku kompletnie nie rozumiem, dlaczego akurat ja, bo nie mam ani doświadczeń z narkotykami, ani specjalistycznej wiedzy na ich temat). Radziłam sobie z zupełnym zamknięciem się w sobie mojego chłopaka, gdy nikt inny nie potrafi nawiązać z nim kontaktu, oraz wzywa się mnie do dziecka znajomych, gdy odmawia ono wyjścia do szkoły, leżąc na podłodze i wrzeszcząc. Jestem osobą, która nie płakała na pogrzebie najbliższej osoby, która znalazła przyjaciółkę na podłodze z podciętymi żyłami i zachowała spokój, która po usłyszeniu bolesnej diagnozy lekarskiej - takiej zostającej w człowieku na całe życie - umyła twarz zimną wodą i pojechała do szkoły na dwie ostatnie lekcje. Obracałam w żart prześladowania w szkole, nie dając po sobie poznać, jak bardzo mnie ranią, i przeżyłam, kiedy mój najlepszy, przez wiele lat jedyny przyjaciel oszukał mnie i okradł. A na trzecim roku studiów przygarnęłam kota, którego wszyscy się bali - skrzywdzonego dzikuska rzucającego się znienacka na ludzi z zębami i pazurami, reagującego agresją na prawie każdy dotyk - i oswoiłam bestię.
Pierwszy raz odczułam to, co zwykle czuję w takich sytuacjach, gdy miałam pięć czy sześć lat i zapalenie płuc. Zaczęło się od infekcji dróg oddechowych, która przerodziła się w zapalenie oskrzeli. Podawane mi w domu antybiotyki nie działały, wymiotowałam i istniała groźba odwodnienia. A odwodnienie raz już w podobnej sytuacji miałam. Zapakowano mnie więc do samochodu i zawieziono do szpitala, mówiąc mi, że jedziemy do lasu.
W "lesie" (pełnym butelkowej zieleni, swoją drogą) kilkoro ludzi usiłowało mnie przekonać, żebym przyjmowała płyny, gdyż nie chciałam pić, mając obrzydliwy posmak w ustach i obolałe gardło. Ale ja byłam uparta. Skończyło się na tym, że przyszedł ordynator i usłyszałam, że jeśli nie będę piła, zostanę na kilka godzin podłączona do kroplówki. Oznajmiłam, że w takim razie wybieram kroplówkę. Dorośli byli w szoku - groźba kroplówki działała na inne dzieci w podobnych sytuacjach, ponieważ wizja kilkugodzinnego unieruchomienia w łóżku, bez możliwości wyjścia nawet do toalety, wydawała im się być przerażającą karą. Ja - a byłam jednym z najbardziej drobnych, bladych i generalnie słabowitych dzieciaków na oddziale - mówiłam poważnie i świadomie, że wolę kroplówkę; nie stała za tym prosta chęć zrobienia na przekór dorosłym, ale kalkulacja "za i przeciw", jakkolwiek brzmi to zabawnie.
Pamiętam, że gdy leżałam podłączona do kroplówki, dorośli co jakiś czas przychodzili sprawdzić, jak się mam, i pytali, czy żałuję swojego uporu. Cóż... Kiedy w trzy godziny później przyszedł do mnie ojciec, nie żałowałam ani trochę, a na koniec powiedziałam, że cieszę się, że nie musiałam jeszcze pić. Przez tych kilka godzin nie czułam nic innego, nie płakałam, nie miałam kryzysu.
Sęk w tym, że to wszystko, co widoczne z zewnątrz - zachowanie, ekspresja - to tylko połowa mnie. Ludzie widzą mnie jako spokojną, pogodną i opanowaną, tymczasem wewnątrz mnie panuje jeden wielki chaos.
Od dziecka mam problemy z lękami, które utrudniają mi funkcjonowanie na co dzień oraz w sytuacjach, które do codzienności może nie należą, ale wciąż są przez większość ludzi postrzegane jako błahe. Moje lęki są irracjonalne, czasem do tego stopnia absurdalne, że z 99,99% ludzi nie ma sensu próbować o nich rozmawiać. Zwykle pojawiają się, gdy coś zaplanowanego wcześniej nagle się zmienia lub nie da się przewidzieć przebiegu jakiegoś zdarzenia (tzn. nie wiem dokładnie, dokąd iść, co robić, co mnie może czekać - zwłaszcza to pierwsze, bo mam ogromne kłopoty z orientacją w terenie), ale czasem zdarza mi się bać przed dokładnie zaplanowanymi zdarzeniami, przy czym zwykle są to naprawdę banalne (obiektywnie) sytuacje. Z wiekiem z większością takich sytuacji radzę sobie coraz lepiej; przykładowo, o ile dawniej pomylenie autobusów albo nagła awaria autobusu na trasie powodowała u mnie totalną niemoc i panikę, o tyle teraz mam na przemieszczanie się i towarzyszące mu kłopoty szereg strategii. Z sytuacjami, gdy muszę wyglądać bardziej jak kobieta, też jakoś sobie radzę, choć pewnie w widełkach norm społecznych i tak się nie mieszczę. Największy i najbardziej problematyczny lęk - przed chorobami, badaniami lekarskimi, hospitalizacjami, zabiegami, sytuacjami zagrażającymi (w moim odczuciu, bo na pewno nie w odczuciu reszty świata) mojemu bezpieczeństwu lub bezpieczeństwu innych - jest jednak odporny na działanie czasu, doświadczenia i logiki, utrzymuje się na w miarę stałym poziomie przez całe życie i, niestety, sporo mi w tym życiu namieszał i spieprzył.
Poukładana... tak, jestem poukładana. W tym sensie, że mam mnóstwo drobnych schematów, które mnie uspokajają i sprawiają, że wiem, co robić, to niewątpliwie jestem. Jeśli dni są do siebie w miarę podobne lub przynajmniej przewidywalne, a ja mam co robić. Cały problem w tym, że kiedy ta wypracowana struktura pada (a zwykle dzieje się to w okresie, gdy przez dłuższy czas nie muszę regularnie wychodzić z domu, by się uczyć lub pracować), lęki mają wolną chatę i zwołują wszystkich swoich kumpli na domówkę. Taką wielodniową.
I tak oto w okresie studiów, w którym udało mi się osiągnąć wszystkie moje cele poza prawem jazdy i w którym wiele razy słyszałam pozytywne rzeczy na swój temat (zdarzyło mi się usłyszeć na przykład, jak moja promotor mówi kierownikowi katedry, że jestem wybitna), kilkakrotnie lądowałam na dłuższy czas na lekach. Zaczynało się zawsze od obiektywnie błahego zdarzenia, które wywoływało lawinę lęków, które następnie wywoływały lawinę objawów somatycznych, które jeszcze wzmacniały lawinę numer jeden, i tak w koło Macieju. Kilka razy dziennie lęk narastał i zaczynałam panikować; nie umiałam wtedy zapanować ani nad myślami, ani nad objawami fizycznymi, takimi jak rewolucje żołądkowo-jelitowe i palpitacje. W tych okresach rządziły mną wysoce irracjonalne myśli i rytuały, którymi się obudowywałam jak murem obronnym. Na szczęście z czasem wszystko mijało, ale dwa razy było w moim odczuciu naprawdę źle, to znaczy trwało to co najmniej około miesiąca i czułam się kompletnie bezradna. Gdy dzisiaj wspominam te okresy, wydają mi się nierzeczywiste, wręcz nie chce mi się w niektóre rzeczy wierzyć, a jednak na drugim i trzecim roku tak właśnie było. Te okresy dużo mnie nauczyły o sobie samej, więcej niż jakikolwiek psycholog.
Są też inne kwestie.
Za nic w świecie nie potrafię opisać sama siebie - mam wrażenie, że cokolwiek na swój temat napiszę, jakąkolwiek cechę sobie przypiszę, mogę znaleźć co najmniej kilka przykładów będących tego zaprzeczeniem. I tak jest od zawsze, odkąd pamiętam. Nie wiem jednak, na ile jest to kwestia mojej nadmiernej dokładności.
Często czuję, że choćbym nie wiem co zrobiła, nigdy nie będę całkowicie zadowolona z życia, zawsze będę marzyć o skrajnie różnych rzeczach.
Miałam ogromne problemy z wyborem drogi życiowej - zawsze interesowały mnie skrajnie różne dziedziny, ale żadna z nich na tyle, by chcieć jej i tylko jej poświęcić całe życie. Gdyby było to realne, studiowałabym przez całe życie i pracowałabym na przemian w różnych zawodach: pięć lat w jednym, dziesięć lat w drugim, dwa lata w trzecim i tak dalej. Jest tyle rzeczy, które chciałabym zgłębić na serio, że musiałabym żyć dłużej niż Matuzalem, by wgryźć się choćby w połowę z nich. Świadomość wszystkich dróg, których nie wybrałam, jest cholernie depresyjna, nawet gdy teraźniejszość dostarcza mi pozytywnych emocji.
Podobnie jest z relacjami: przez całe życie, począwszy od wieku dwunastu lat, kocham się w co najmniej dwóch facetach naraz lub przynajmniej przeżywam intensywne fascynacje więcej niż dwójką ludzi naraz na płaszczyźnie intelektualnej. Pod względem osobowości i wyglądu są oni skrajnie różni. Nawet najbardziej fajny, udany związek nie jest w stanie mnie uchronić przed wzdychaniem do innych mózgów (bo mózgi najbardziej mnie kręcą, choć nie podsmażane na masełku, jak pisał Owen Griffiths). Nie, nie zdradzam, bo ja mam silną wolę (patrz: kroplówka), ale emocjonalne konsekwencje bywają niemiłe.
No i mam też świadomość, że moje potrzeby seksualne kłócą się z pozostałymi i raczej nigdy nie będą w pełni realizowane. Z własnej woli rezygnuję z części z nich, żeby być z jedyną osobą (oprócz rodziców), na której zależy mi bardziej niż na sobie. Zresztą, i tak nigdy nie byłam z kimś, kto akceptowałby i chciałby w stu procentach poznać i Ri., i Ra. Wobec tego jedno z nich jest zwykle przeszczęśliwe, a drugie sfrustrowane; na ogół tym drugim jest Ra., ponieważ pragnienia Ra. przegrywają ze wszystkim, co dla mnie ważniejsze. Ra. nie zna siebie, w zasadzie bardzo niewiele o sobie wie. A moja wyobraźnia żyje drugim życiem.
Chciałabym wiedzieć, czy inni ludzie też czują się czasami tacy... tacy niespójni właśnie.
Z dzienników Sylvii Plath - coś adekwatnego:
I can never read all the books I want; I can never be all the people I want and live all the lives I want. I can never train myself in all the skills I want. And why do I want? I want to live and feel all the shades, tones and variations of mental and physical experience possible in my life. And I am horribly limited.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz