środa, 23 września 2015

16. jak to z ra. było

Od zawsze lubiłam tworzyć historie: gdy byłam dzieckiem, większość moich zabaw polegała na odgrywaniu wymyślonych historii przy pomocy zabawek lub postaci wyciętych z czasopism. Zanim nauczyłam się pisać, rysowałam "komiksy" pozbawione dymków, często mówiąc przy tym do siebie, a przynajmniej głośno odgrywając dialogi. Później nastała era pisanych na komputerze "scenariuszy", pamiętników i opowiadań. Pierwsze moje "poważne" (tzn. takie, które pisałam całymi godzinami i które zajęło co najmniej kilkadziesiąt stron w Wordzie) opowiadanie zaczęłam pisać w wieku trzynastu lat - było to typowe opowiadanie fan-fiction osadzone w uniwersum "Harry'ego Pottera", na punkcie którego miałam bzika, publikowane na blogu. Dwa lata później świat stworzony przez kogoś innego przestał mi jednak wystarczać. I tak powstał Ra.

Ra. narodził się na Ziemi po kataklizmie, który spowodował śmierć większości ludzi i ekstremalną zmianę warunków klimatycznych na całej planecie. Choć teraz już wiem, że nie ma w tym nic oryginalnego, w wieku szesnastu lat nie znałam żadnej historii tego typu, mój świat nie został zainspirowany niczym, co już istniało. Spędzałam sporo czasu, fantazjując o nim i rozmyślając, jak uczynić go jak najbardziej realnym. W pewnym momencie stwierdziłam jednak, że nie potrafię rozbudować go bardziej, i zaprzestałam dalszych intencjonalnych wysiłków. W skrócie: przestałam pisać. Mimo tego mój świat nadal żyje i na przestrzeni ośmiu lat przeszedł prawdziwą ewolucję; o dziwo, im mniej staram się, by go rozwijać, tym bardziej on się zmienia, jakby dojrzewając razem ze mną.

Postać Ra. stworzyłam na samym początku, pojawił się on już w pierwszym opowiadaniu o moim świecie, jednak początkowo miał być bohaterem drugoplanowym i przypominać mojego kolegę z podstawówki. Z czasem zmieniłam zdanie: ponieważ niezbyt umiałam wcielać się w postaci o zupełnie innej osobowości niż moja, władowałam w niego całą siebie i uczyniłam z niego postać pierwszoplanową. Można powiedzieć, że od tej pory Ra. był mną, pomijając dwie kwestie. Po pierwsze, potrafił efektywnie przeciwstawiać się swoim lękom, w przeciwieństwie do mnie. Po drugie, był chłopcem.

W czasach, gdy powstał Ra., ja i moi znajomi z Internetu, również piszący swoje opowiadania, mieliśmy w zwyczaju od czasu do czasu rozmawiać ze sobą na GG jako postaci z naszych opowiadań. Jeszcze w połowie liceum zdarzało się, że kiedy zagadywali do mnie koleżanka czy kolega, wcielałam się w Ra. i rozmawiałam z nimi jako on, używając rodzaju męskiego. Nie byłam w tym wcale odosobiona, jednak z obecnej perspektywy wydaje mi się, że dla mnie znaczyło to więcej niż dla pozostałych: mogłam bezkarnie pobyć chłopakiem, jeśli akurat byłam w odpowiednim nastroju, i nikomu to nie przeszkadzało.

(Swoją drogą, mając piętnaście, szesnaście lat, marzyłam, że spotkam kiedyś osobę, która polubi mój nieistniejący w realu świat, polubi moje wcielanie się w Ra. i nie będzie się śmiała, i pozwoli mi poczuć się w pełni swobodnie. Wierzyłam, że jest gdzieś taka osoba, którą pokocham najbardziej na świecie i wprowadzę również do mojego wymyślonego świata jako drugą postać z krwi i kości. Ale później nauczyłam się, że ten poziom zrozumienia jest niemożliwy i lepiej w ogóle z innymi na ten temat nie rozmawiać).

Obecnie Ra. rozumiem dwojako: nadal nazywa się tak postać z mojego świata, ale też sama nazywam siebie Ra. w dni, gdy czuję się bardziej męsko. Z kolei w dni, gdy czuję się neutralnie lub bardziej kobieco, dla kontrastu nazywam siebie Ri. Nie oznacza to, że mam jakiś problem z oddzielaniem fikcji od rzeczywistości: nie, z tym akurat problemu nie mam, nie mam też rozdwojenia jaźni. Ponieważ jednak postać Ra. w gruncie rzeczy jest mi tak bliska, jak to tylko możliwe, a do tego jest płci męskiej, w "bardziej męskie dni" z przyzwyczajenia jest mi najłatwiej myśleć o sobie jako o Ra., ponieważ czuję się wtedy prawie tak swobodnie jak zawsze, gdy wcielałam się w niego w rozmowach czy opowiadaniach.

Zdecydowałam się o tym wszystkim napisać, bo coraz częściej kusi mnie, by w swoje posty wplatać dialogi pomiędzy Ri. i Ra. Dialogi takie pisałam już w czasach, gdy prowadziłam pamiętnik w liceum, i wciąż lubię to robić, bo jest to dla mnie forma, która pomaga mi się zdystansować do problemów, rozładować napięcie i pośmiać się z siebie. W związku z tym od czasu do czasu mogą się tu takie dialogi pojawiać; nie należy brać ich całkiem serio, chociaż zawsze jest w nich co najmniej ziarno prawdy. A czasem całkiem sporo ziaren.

15. jeszcze nie wiem


Z moją relacją z J. znowu jest nie najlepiej.

Gdybym miała powiedzieć, co jest nie tak, nie umiałabym. Po prostu czuję to w kościach. To jest we mnie. Zwykle zaczyna się ode mnie.


Jest taka genialna scena w "Sylvii", gdy Sylvia i Ted rozmawiają:

- I am sorry.
- What for?
- I don't know yet.

wtorek, 22 września 2015

14. wiem, że nie wiem


Mam duże trudności z określaniem, kim jestem dla innych ludzi: co o mnie myślą, jaką rolę pełnię w ich życiu, czy coś dla nich znaczę. A już najtrudniej jest mi stwierdzić, czy ktoś jest dla mnie miły dlatego, że mnie lubi, czy tylko dlatego, że tak wypada lub może to przynieść korzyści materialne.

Łączy się to z drugą kwestią: nie mam zielonego pojęcia, jaka częstotliwość kontaktów (koleżeńskich, przyjacielskich) z konkretną osobą jest właściwa, by okazywać jej sympatię i dawać do zrozumienia, że chcę utrzymywać z nią kontakt, ale jednocześnie nie przeholować. I nie wiem, jaka powinna być częstotliwość mojej inicjatywy w stosunku do inicjatywy drugiej osoby. Prawidłowości w tym względzie zaczynam dostrzegać dopiero po długiej znajomości, ale wciąż są to prawidłowości indywidualne, nie ogólne, mogące jakkolwiek pomóc w kwestii nowych znajomych. I tak moja przyjaciółka uważa, że ją zaniedbuję, jeśli przez tydzień nie odezwę się telefonicznie, podczas gdy przyjaciel miewa okresy izolacji od kontaktów towarzyskich trwające nawet ponad miesiąc, ale jeśli się odzywa, to lubi "to hear from me" nawet codziennie.

Dzisiaj już więcej rozumiem i wiem na przykład, że w okresie gimnazjum uważałam za przyjaciół osoby, które wcale nie potrzebowały kontaktu ze mną do szczęścia, a niektórym się narzucałam, będąc pewna, że mnie lubią. Kiedyś jednak byłam w szoku, gdy po ukończeniu szkoły większość z tych osób nie wyraziła chęci utrzymywania ze mną kontaktu, a część nigdy więcej się nie odezwała.

Inna sprawa, że gdybym przez całe życie tylko i wyłącznie czekała na inicjatywę drugiej osoby, nie odzywając się pierwsza lub robiąc to sporadycznie, w moim życiu prawie wcale nie byłoby ludzi poza rodziną... Nie wiem, dlaczego ludzie nie chcą się ze mną przyjaźnić. Wchodząc w nową grupę, zawsze staram się zyskać sympatię innych. Jestem miła, kulturalna, udzielam pomocy, nie wywołuję konfliktów, nie jestem dwulicowa, zresztą z natury jestem bardzo pacyfistycznie nastawiona do otoczenia. Mimo tego, gdy ludzie poznają mnie bliżej, zwykle kończy się tak samo: po ukończeniu szkoły, projektu, wolontariatu, kursu itp. nikt się już do mnie nie odzywa, chyba, że ktoś potrzebuje porady lub innego rodzaju pomocy, na przykład przetłumaczenia na angielski tytułu pracy dyplomowej. Kiedy zaglądam na portal społecznościowy, odkrywam, że inni nadal utrzymują ze sobą kontakt, nawet wyjeżdżają na wspólne wakacje - jak oni to robią, że ktoś im to proponuje, nie mam pojęcia. Do dziś nie wiem, co robię źle.

Chciałabym, by ludzie częściej udzielali sobie informacji zwrotnej: żeby mówili, co czują w stosunku do drugiej osoby, co w niej lubią, a co ich w niej denerwuje. Z dwojga złego wolę bowiem, by ktoś powiedział mi czarno na białym: "Słuchaj, dzisiaj strasznie mnie wkurzyłaś, robiąc x, więc byłbym wdzięczny, gdybyś się czymś zajęła i dała mi spokój do końca dnia" albo po prostu "Wkurzasz mnie", niż aby głośniej niż zwykle trzaskał garnkami w kuchni, odzywał się bardziej lakonicznie niż zwykle, stroił miny jak Jaś Fasola i oczekiwał, że domyślę się, o co chodzi. Niestety, większość ludzi preferuje tę drugą opcję.
To, co napisałam o informacji zwrotnej, ma zresztą szerszy kontekst. Zdarzało się, że ludzie, którzy byli dla mnie ważni, niespodziewanie w ciągu jednego dnia znikali z mojego życia lub wręcz znikali z tego świata. Dlatego od kilku lat staram się, żeby ważne dla mnie osoby w każdym momencie wiedziały, co dla mnie znaczą, żeby żadna zombie apokalipsa nie mogła sprawić, że odejdą w niewiedzy, że ktoś ich bardzo, bardzo lubił.

Ostatnio jestem zaskoczona (pozytywnie) zachowaniem pewnej osoby, która w moim odczuciu okazuje mi dużo sympatii i ciepła, więcej niż większość ludzi, choć zna mnie od niedawna. Nie potrafię jednak wykoncypować, czy osoba ta zachowuje się w ten sposób tylko dlatego, że jest dobrze wychowanym człowiekiem, czy też lubi mnie jako osobę i chce się ze mną przyjaźnić. Ja czuję, że zaczęłam bardzo, bardzo lubić tę osobę. Niestety, w temacie kontaktów towarzyskich jestem tępa i obiektywna ocena sytuacji przekracza moje możliwości.

Chciałabym w tego typu sytuacjach móc napisać list:


Ahoj, X.!

Ponieważ jestem nieco zdezorientowana co do charakteru Twoich oczekiwań względem mnie, mam do Ciebie małą prośbę.

Jeżeli chcesz zostać moim przyjacielem, następnym razem, gdy się zobaczymy, załóż coś niebieskiego. Może to być koszulka, spinka, wstążka, naszyjnik, czapka... cokolwiek. 

Jeżeli jesteś dla mnie miły/a z czystej grzeczności, ale nie zależy Ci na byciu moim przyjacielem, nie zakładaj niczego niebieskiego - spoko, nie musisz udawać, że jest przeciwnie, ja się nie obrażę. Nadal uważam, że jesteś przefajnym człowiekiem i zasługujesz na wszystko, co najlepsze w życiu. Po prostu chciałabym to wiedzieć.

Byłabym też wdzięczna, gdybyś powiedział/a mi, jak często mam się do Ciebie odzywać, jeśli Ty nie odzywasz się pierwszy/a, i czy w ogóle mam odzywać się pierwsza.

RT

P.S. od Ri. i Ra.: 
Jeżeli zdecydujesz się zostać naszym przyjacielem, możesz przyjąć z dużym prawdopodobieństwem, że zyskasz coś trwałego: nie odejdziemy z Twojego życia, chyba, że sam/a nas o to poprosisz, bardzo nas zranisz lub umrzemy. Nieważne, gdzie mieszkasz, ile zarabiasz, czy się modlisz i co robisz w swojej sypialni. Zyskasz kogoś, kto będzie zawsze po Twojej stronie i nie odwróci się od Ciebie, nawet jeżeli zaczniesz robić absolutne głupoty ze swoim życiem - co najwyżej przedstawimy Ci w skrócie obiektywne konsekwencje lub (nieco mniej skrótowo) nasz punkt widzeniaZyskasz kogoś, kto nie wygada nikomu Twojej tajemnicy, nie będzie się śmiał z Twoich quirków (chyba, że czasem lubisz się z siebie pośmiać) i nie będzie się obrażał, kto nie będzie fałszywy, kto chętnie przegada z Tobą pół nocy, pójdzie do lasu, pojedzie na wycieczkę czy z czystej ciekawości poczyta/poogląda to samo, co Ty. 
Ale - ostrzegamy - zyskasz też kogoś, kto jest niekumaty, jeśli chodzi o kontakty towarzyskie, i ekscentryczny. Jeżeli będziesz coś do nas miał/a, cokolwiek to będzie, zawsze uderzaj z tym właśnie do nas i mów o tym wprost - właśnie nam, ponieważ MY NIE SIEDZIMY W TWOJEJ GŁOWIE. Na wielu rzeczach się nie znamy, ale jedno wiemy na pewno: jeżeli jesteś sam/a i słyszysz jakieś głosy, to na pewno nie jesteśmy my.


Jaki piękny byłby świat, gdyby wszystkie sprawy tego typu dało się tak łatwo rozwiązać!

niedziela, 20 września 2015

13. zamiast doktora frankensteina


Aż dwie osoby wyraziły w rozmowach ze mną zaniepokojenie faktem, że ostatnio średnio raz w tygodniu odwiedzałam M. i piłam z nią alkohol. Prawdopodobnie wyobraziły sobie w pierwszej chwili owe wizyty jako radosne popijawy. Tymczasem prawda ma się do ich wizji jak długość życia mojego chomika do ilości paliwa w baku ukochanego samochodu męża mojej sąsiadki. U M. owszem, piję, ponieważ M., starsza ode mnie o dwadzieścia lat, nieźle zarabia, w związku z czym stać ją na alkohole z wyższej półki, które jakoś smakują i nie cuchną jak kocie siuśki. Ale nie piję wiele, jak to ja. I na ogół moje wizyty kończą się tym, że M. płacze, a później ja również płaczę, tylko że po powrocie do domu.

M. płacze nad rozpadem swojego wieloletniego związku z Z., facetem, który mógłby robić za książkowy przykład osoby z zespołem Aspergera. Ja natomiast płaczę z dwóch powodów: nad rozpadem ich związku, jako że przez kilka ostatnich lat w pewien sposób się z nimi zżyłam, przepadałam za obojgiem i podziwiałam ich za wszystko, co udało im się osiągnąć, oraz nad swoim życiem.

Zawsze patrzyłam na Z. jako na swój osobisty wzór do naśladowania, ponieważ w Z., pomimo znacznej różnicy wieku, dostrzegałam wiele moich własnych cech, a w jego stylu życia - odzwierciedlenie moich najistotniejszych potrzeb (pomijając, oczywiście, jego bzika na punkcie nieosiągalnych dla mnie sportów, których nie byłabym w stanie uprawiać). Nieraz powtarzałam sobie w duchu, że jeśli jemu, przy tak dużej potrzebie przestrzeni tylko dla siebie i swoich pasji, udało się zostać pożytecznym członkiem społeczeństwa i cenionym pracownikiem, a także stworzyć udany związek, to i mnie może się udać. Że nieustanne rozwijanie swoich zainteresowań, także niszowych, uczenie się coraz to nowych rzeczy i życie na swój sposób mogą iść w parze ze spełnieniem w sferze zawodowej i sferze uczuć.

A tu klops.

Mniejsza o to, jak rozpadł się związek M. i Z., bo nie założyłam bloga po to, by szczegółowo opisywać na nim życie intymne innych ludzi. Wystarczy, jeśli napiszę, że Z. jest obecnie przekonany, że nie nadaje się do małżeństwa, i zamierza zamieszkać samotnie w domku na wsi, z dala od wszystkiego, co budował przez kilkanaście lat: domu, małżeństwa, rodziny.

Cała ta historia, chcąc nie chcąc, wysyła do mnie komunikat: tobie też się nie uda, nie ma szans. Tym bardziej, że jestem znacznie bardziej pokręcona niż Z., a wątpliwości odnośnie swojej zdolności do bycia w dojrzałym związku - takim, w którym partnerzy są za siebie nawzajem w większym stopniu niż wcześniej odpowiedzialni, mieszkają razem i mają ze sobą codziennie do czynienia przynajmniej przez jedną trzecią doby - mam od jakichś trzech lat.

W ciągu owych trzech lat nieźle namieszałam sobie w życiu. Niestety, odkryłam przy tym przykrą rzecz: że bycie w stałym związku z kimś, z kim łączy mnie niezwykle silna więź emocjonalna i bez kogo nie potrafię żyć, nie chroni mnie przed intensywnymi fascynacjami innymi ludźmi, ludźmi czasem nieosiągalnymi dla mnie nawet jako przyjaciele. I, niestety, obecnie już mogę stwierdzić, że układa się to w pewien wzór: najwyraźniej potrzebuję osoby znacznie spokojniejszej ode mnie i dającej poczucie bezpieczeństwa, którą mogę się w pewnym sensie opiekować, ale jednocześnie potrzebuję też osoby o bardziej dominującej osobowości, lubiącej nagłe przypływy adrenaliny, aczkolwiek wciąż introwertycznej. Co zdecydowanie nie idzie w parze.

Jednym z kardynalnych błędów, jakie musiałam popełnić, aby ten wzór wyprowadzić, było pójście do łóżka ze znajomym, poznanym pół roku wcześniej przez Internet, wkrótce po tym, jak skończyłam wieloletni związek. A było to błędem dlatego, że mi się spodobało i wpakowałam się w relację, która z czasem okazała się toksyczna. Niestety, odkrywanie prawdziwej twarzy partnera na drodze nieprzyjemnych przeżyć przeplatało się z zachwycającymi odkryciami w łóżku, przez co brnęłam i brnęłam w ów związek bez szans, rozwijający dla Ri. i duszący dla Ra. Na szczęście nastał dzień, gdy Ra. doszedł do głosu. I powiedział wszystko, co tłamsił w sobie od dłuższego czasu. 

Innym błędem była fascynacja moim obecnie najlepszym przyjacielem, przez ponad rok - zanim się ocknęłam i przekułam ją w coś bardzo, bardzo pozytywnego - wyniszczająca mnie psychicznie. Jeszcze innym - durzenie się w pewnym delikwencie o artystycznej duszy, przez którego wygłupiłam się potwornie przed przyjaciółką i jej rodziną. Na szczęście przynajmniej to drugie trwało niedługo i skończyło się niemal bezboleśnie, ponieważ w tym samym czasie poczyniłam odkrycie, że ów pan jest wielkim zwolennikiem NLP i innych kognitywistycznych fąfli (słowo "fąfel", które znalazłam u Astrid Lindgren, uważam za genialne w tym kontekście, choć w oryginale oznacza zupełnie co innego). Wniosek: należy dużo rozmawiać z obiektami swoich westchnień, bo rozmowa to najskuteczniejszy (a przy tym jaki tani!) środek obniżający popęd płciowy. Moja przyjaciółka twierdzi wprawdzie, że najskuteczniejszym środkiem obniżającym popęd płciowy jest awersja faceta do prysznica i dezodorantu, ale osobiście uważam, że w niejednej sytuacji rozmowa pod względem szybkości działania bije wszystko na głowę.

Na szczęście, mieszając sobie w życiu, krzywdziłam raczej siebie niż innych - dzisiaj nikt prócz mnie już nie ponosi emocjonalnych kosztów mojego mieszania. Długofalowym plusem jest to, że dowiedziałam się więcej o relacjach międzyludzkich i poznałam samą siebie lepiej, w związku z czym niczego nie powinnam żałować. Minusem - to, że jednak czasami żałuję, bo swoją odmienność odczuwam teraz silniej niż kiedykolwiek; nawet po trwałym odsunięciu od siebie wizji typowego, nierozłącznego małżeństwa z dziećmi jest mi bardzo trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek przyszłość.

Wiele razy wałkowałam ten temat z S., którego potrzeby również wydają mu się niezbyt możliwe do zrealizowania. I za każdym razem rozmowa kończyła się po pierwszej w nocy, kiedy oboje nie myślimy już zbyt logicznie, rozmawiamy od rzeczy i zaczynamy się użalać, że nie da się zabawić się w doktora Frankensteina, stwarzając jedną osobę z połączenia pożądanych cech dwóch czy trzech różnych osób:
- Dlaczego ty nie możesz być bardziej posłuszna i uległa? 
- Przecież bywam uległa.
- Może i bywasz, ale nie jesteś.
- A dlaczego ty musisz być tak bardzo wybuchowy, narzucać mi swoją wolę, kłócić się ze wszystkimi dookoła i wierzyć, że przychodzą do ciebie istoty nadprzyrodzone?

Innym razem usłyszałam:
- Ty lubisz dewiantów i samych najgorszych. Pociągają cię mężczyźni ze skazą.

Może to i dobrze, że jest we mnie Ra., który bije na alarm, gdy zauważa coś niepokojącego, na przykład obojętność faceta wobec faktu, że jego najlepszy kumpel jest damskim bokserem i nie kryje się przed nim z tym faktem. Czujność Ra. nietrudno uśpić, ale i łatwo obudzić. Być może to jeden z powodów, dla których faceci nie przepadają za Ra.

Hej, tu Ra.
Nie potrafię się zgodzić z ostatnim zdaniem poprzedniego akapitu. Faceci z całą pewnością nie wiedzą o mnie takich rzeczy, w ogóle prawie nic o mnie nie wiedzą, ponieważ nie chcą mnie bliżej poznawać. Twierdzą, że przeze mnie nie czują się komfortowo i że moje pomysły uwłaczają ich godności.

Ra., idź spać, z łaski swojej. Jutro musisz być wyspany, bo twoja stanowczość jest mi potrzebna w pracy.

Nie chce mi się spać.

W takim razie mi pomożesz.

Wracając do tematu: na dzień dzisiejszy nie mam spójnej wizji przyszłości, więcej: nie potrafię sobie wyobrazić, jak miałaby ona wyglądać.
Z jednej strony, potrzebuję bliskości drugiego człowieka, jego obecności w moim życiu, a przygodne kontakty mnie nie pociągają; nie chcę żyć samotnie, nie potrafię sobie nawet wyobrazić samotnego mieszkania. Bo jak to tak, nie móc dzielić z drugą osobą najradośniejszych i najbardziej przykrych chwil? Budzić się samotnie, zasypiać samotnie, jeść samotnie, chorować w samotności, wszystko robić samotnie, nie mieć do kogo gęby otworzyć po powrocie z pracy? Co to, to nie. Na samą myśl czuję lęk. Przez całe życie dążę do bliskich relacji i nie robię tego po to, żeby wszystko diabli wzięli. Założę się, że po kilku miesiącach samotnego mieszkania zaczęłabym gadać do siebie.
Ale ogarnia mnie przerażenie na myśl, że ktoś, nawet najbliższy i najsłodszy, przez resztę życia może ze mną mieszkać. Rozrzucać papierki po batonikach po wszystkich pokojach, robić Alaskę z domu, przekładać moje rzeczy, rozkładać swoje rzeczy w mojej sypialni. Że ktoś może chcieć się pozbyć mojego kota. Że może próbować mnie zmieniać, urabiać: mówić, że nie wypada mi chodzić do kina z kumplami, że moje hobby jest bezużyteczne, że moja peruka śmierdzi, że po co ja się przez tyle czasu uczę takiego nieprzydatnego języka, że nie mogę słuchać muzyki bez słuchawek we własnym domu. Że mogę nigdy nie zrealizować swoich fantazji seksualnych, bo drugiej osobie nie odpowiadają. Że inni mogą mi wmawiać, że należy wziąć huczne wesele w białej sukni, niemal wszędzie chodzić z mężem, zrobić sobie dziecko, a później do końca życia prowadzić monotonne życie jak oni. Gdy o tym wszystkim piszę, moje myśli wrzeszczą: nie, Ra., nie zgadzaj się! A jeśli się nie da, bierz nogi za pas, dopóki możesz!

Jest niewątpliwie trudno być w związku, gdy człowiek - jak Z. - jest egocentryczny.

Ale gdy człowiek jest podwójnie egocentryczny, wtedy jest podwójnie trudno. I mniej więcej o tym myślę, kiedy wracam od M. i się rozklejam.




niedziela, 6 września 2015

12. wakacje z duchami


Tegoroczne wakacje spędziłam bezwyjazdowo, pierwszy raz od bodajże siedmiu lat nie ruszając się z domu dalej niż o godzinę jazdy. Głównie ładowałam akumulatory po wyjątkowo trudnym i obfitującym w niewesołe przeżycia roku, czytałam i włóczyłam się po okolicy. O dziwo, nawet jestem zadowolona. Wyciszyłam się, poukładałam sobie co nieco w swojej głowie. A że większość najpiękniejszych momentów, które przeżyłam w tym roku, przeżyłam w samotności, gdzieś między lasem a polami? Widocznie tak już musi być. W długofalowej perspektywie lepsze to niż obfitujące we wrażenia wakacje z drugim człowiekiem, które następnie pozostawiają szramy na psychice, jak rok temu.

Ostatnie dwa lata zmieniły coś we mnie: zaczęłam powoli wyzbywać się oczekiwań względem ludzi.

Przez wiele lat wierzyłam, że jest na świecie ktoś o potrzebach podobnych do moich i spotkanie go to tylko kwestia czasu.

Ktoś, z kim mogłabym porozmawiać naprawdę o wszystkim, kto sluchałby mnie bez miny pod tytułem "O rany, kiedy to się skończy?" i kto opowiadałby mi o wszystkim bez obawy, że mnie znudzi... o tym, co przeczytał, co widział, o swoich myślach i poglądach, o swojej pracy, o aktualnych problemach i o tym, co jadł na obiad. (Niestety, kiedy już-już się wydaje, że ktoś taki istnieje, zwykle zdarza się coś, co pokazuje, że wcale się nie da rozmawiać o wszystkim. Pewne tematy okazują się być tematami tabu i złudzenie pryska).

Ktoś, kto by polecał mi książki i chodził ze mną po lesie, zwiedzał ze mną zamki i kochał zwierzęta. I nie brzydziłby się siedzenia na trawie, przełażenia kanałem ani spania w jednym pokoju z larwami ćmy. Ktoś, kto lubiłby czasem pójść nocą na spacer, posiedzieć w mojej kryjówce czy zrobić razem coś fajnego do jedzenia. I pograłby ze mną w tryktraka, i popstrykał zdjęcia. Ktoś, kto miałby realne, ale fajne pomysły, żeby każdy tydzień nie wyglądał tak samo.

Ktoś, kto nie uciekałby, gdy potrzebuję wsparcia, i pozwoliłby mi się czasem sobą zaopiekować. Kto nie śmiałby się z moich lęków, ale nie udawałby też superbohatera, który niczego się nie boi. Ktoś, kto myślałby serio o pracy, ale nie żyłby tylko pracą, imprezami, jedzeniem i spaniem. Ktoś, kto nie zmuszałby mnie do robienia rzeczy, których nie chcę robić, nie narzucałby mi swoich przekonań i nie traktowałby mnie jak lalkę, którą trzeba ładnie ubrać. Kto nie chciałby za wszelką cenę upodobnić mnie do innych. Ktoś, komu nie przeszkadzałoby, że chodzę w bluzie zamiast w sukience i być może mam krótsze włosy od niego. I kto akceptowałby Ri. i Ra. z ich łażeniem w dziwnych ciuchach, ich upodobaniami, peruką i sprzecznościami.

No, ale nadszedł czas, żeby pogodzić się z myślą, że ktoś taki nie istnieje, a poczucie samotności i niezrozumienia będą zawsze obecne w moim życiu, w mniejszym lub większym stopniu. Jedyne, co mogę zrobić, a właściwie muszę, to stać się silniejsza, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. I bardziej niezależna. 

Jeżeli ja siebie nie zrozumiem, nikt mnie nie zrozumie. Jeżeli ja sobie nie pomogę, nikt mi nie pomoże. Jeżeli nie będę potrafiła zaspokoić swoich potrzeb, nikt inny ich w pełni nie zaspokoi. Jeżeli nie będę umiała cieszyć się tym, co czuję, kiedy jestem sama, będę się cieszyć bardzo rzadko.