Aż dwie osoby wyraziły w rozmowach ze mną zaniepokojenie faktem, że ostatnio średnio raz w tygodniu odwiedzałam M. i piłam z nią alkohol. Prawdopodobnie wyobraziły sobie w pierwszej chwili owe wizyty jako radosne popijawy. Tymczasem prawda ma się do ich wizji jak długość życia mojego chomika do ilości paliwa w baku ukochanego samochodu męża mojej sąsiadki. U M. owszem, piję, ponieważ M., starsza ode mnie o dwadzieścia lat, nieźle zarabia, w związku z czym stać ją na alkohole z wyższej półki, które jakoś smakują i nie cuchną jak kocie siuśki. Ale nie piję wiele, jak to ja. I na ogół moje wizyty kończą się tym, że M. płacze, a później ja również płaczę, tylko że po powrocie do domu.
M. płacze nad rozpadem swojego wieloletniego związku z Z., facetem, który mógłby robić za książkowy przykład osoby z zespołem Aspergera. Ja natomiast płaczę z dwóch powodów: nad rozpadem ich związku, jako że przez kilka ostatnich lat w pewien sposób się z nimi zżyłam, przepadałam za obojgiem i podziwiałam ich za wszystko, co udało im się osiągnąć, oraz nad swoim życiem.
Zawsze patrzyłam na Z. jako na swój osobisty wzór do naśladowania, ponieważ w Z., pomimo znacznej różnicy wieku, dostrzegałam wiele moich własnych cech, a w jego stylu życia - odzwierciedlenie moich najistotniejszych potrzeb (pomijając, oczywiście, jego bzika na punkcie nieosiągalnych dla mnie sportów, których nie byłabym w stanie uprawiać). Nieraz powtarzałam sobie w duchu, że jeśli jemu, przy tak dużej potrzebie przestrzeni tylko dla siebie i swoich pasji, udało się zostać pożytecznym członkiem społeczeństwa i cenionym pracownikiem, a także stworzyć udany związek, to i mnie może się udać. Że nieustanne rozwijanie swoich zainteresowań, także niszowych, uczenie się coraz to nowych rzeczy i życie na swój sposób mogą iść w parze ze spełnieniem w sferze zawodowej i sferze uczuć.
A tu klops.
Mniejsza o to, jak rozpadł się związek M. i Z., bo nie założyłam bloga po to, by szczegółowo opisywać na nim życie intymne innych ludzi. Wystarczy, jeśli napiszę, że Z. jest obecnie przekonany, że nie nadaje się do małżeństwa, i zamierza zamieszkać samotnie w domku na wsi, z dala od wszystkiego, co budował przez kilkanaście lat: domu, małżeństwa, rodziny.
Cała ta historia, chcąc nie chcąc, wysyła do mnie komunikat: tobie też się nie uda, nie ma szans. Tym bardziej, że jestem znacznie bardziej pokręcona niż Z., a wątpliwości odnośnie swojej zdolności do bycia w dojrzałym związku - takim, w którym partnerzy są za siebie nawzajem w większym stopniu niż wcześniej odpowiedzialni, mieszkają razem i mają ze sobą codziennie do czynienia przynajmniej przez jedną trzecią doby - mam od jakichś trzech lat.
W ciągu owych trzech lat nieźle namieszałam sobie w życiu. Niestety, odkryłam przy tym przykrą rzecz: że bycie w stałym związku z kimś, z kim łączy mnie niezwykle silna więź emocjonalna i bez kogo nie potrafię żyć, nie chroni mnie przed intensywnymi fascynacjami innymi ludźmi, ludźmi czasem nieosiągalnymi dla mnie nawet jako przyjaciele. I, niestety, obecnie już mogę stwierdzić, że układa się to w pewien wzór: najwyraźniej potrzebuję osoby znacznie spokojniejszej ode mnie i dającej poczucie bezpieczeństwa, którą mogę się w pewnym sensie opiekować, ale jednocześnie potrzebuję też osoby o bardziej dominującej osobowości, lubiącej nagłe przypływy adrenaliny, aczkolwiek wciąż introwertycznej. Co zdecydowanie nie idzie w parze.
Jednym z kardynalnych błędów, jakie musiałam popełnić, aby ten wzór wyprowadzić, było pójście do łóżka ze znajomym, poznanym pół roku wcześniej przez Internet, wkrótce po tym, jak skończyłam wieloletni związek. A było to błędem dlatego, że mi się spodobało i wpakowałam się w relację, która z czasem okazała się toksyczna. Niestety, odkrywanie prawdziwej twarzy partnera na drodze nieprzyjemnych przeżyć przeplatało się z zachwycającymi odkryciami w łóżku, przez co brnęłam i brnęłam w ów związek bez szans, rozwijający dla Ri. i duszący dla Ra. Na szczęście nastał dzień, gdy Ra. doszedł do głosu. I powiedział wszystko, co tłamsił w sobie od dłuższego czasu.
Innym błędem była fascynacja moim obecnie najlepszym przyjacielem, przez ponad rok - zanim się ocknęłam i przekułam ją w coś bardzo, bardzo pozytywnego - wyniszczająca mnie psychicznie. Jeszcze innym - durzenie się w pewnym delikwencie o artystycznej duszy, przez którego wygłupiłam się potwornie przed przyjaciółką i jej rodziną. Na szczęście przynajmniej to drugie trwało niedługo i skończyło się niemal bezboleśnie, ponieważ w tym samym czasie poczyniłam odkrycie, że ów pan jest wielkim zwolennikiem NLP i innych kognitywistycznych fąfli (słowo "fąfel", które znalazłam u Astrid Lindgren, uważam za genialne w tym kontekście, choć w oryginale oznacza zupełnie co innego). Wniosek: należy dużo rozmawiać z obiektami swoich westchnień, bo rozmowa to najskuteczniejszy (a przy tym jaki tani!) środek obniżający popęd płciowy. Moja przyjaciółka twierdzi wprawdzie, że najskuteczniejszym środkiem obniżającym popęd płciowy jest awersja faceta do prysznica i dezodorantu, ale osobiście uważam, że w niejednej sytuacji rozmowa pod względem szybkości działania bije wszystko na głowę.
Na szczęście, mieszając sobie w życiu, krzywdziłam raczej siebie niż innych - dzisiaj nikt prócz mnie już nie ponosi emocjonalnych kosztów mojego mieszania. Długofalowym plusem jest to, że dowiedziałam się więcej o relacjach międzyludzkich i poznałam samą siebie lepiej, w związku z czym niczego nie powinnam żałować. Minusem - to, że jednak czasami żałuję, bo swoją odmienność odczuwam teraz silniej niż kiedykolwiek; nawet po trwałym odsunięciu od siebie wizji typowego, nierozłącznego małżeństwa z dziećmi jest mi bardzo trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek przyszłość.
Na szczęście, mieszając sobie w życiu, krzywdziłam raczej siebie niż innych - dzisiaj nikt prócz mnie już nie ponosi emocjonalnych kosztów mojego mieszania. Długofalowym plusem jest to, że dowiedziałam się więcej o relacjach międzyludzkich i poznałam samą siebie lepiej, w związku z czym niczego nie powinnam żałować. Minusem - to, że jednak czasami żałuję, bo swoją odmienność odczuwam teraz silniej niż kiedykolwiek; nawet po trwałym odsunięciu od siebie wizji typowego, nierozłącznego małżeństwa z dziećmi jest mi bardzo trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek przyszłość.
Wiele razy wałkowałam ten temat z S., którego potrzeby również wydają mu się niezbyt możliwe do zrealizowania. I za każdym razem rozmowa kończyła się po pierwszej w nocy, kiedy oboje nie myślimy już zbyt logicznie, rozmawiamy od rzeczy i zaczynamy się użalać, że nie da się zabawić się w doktora Frankensteina, stwarzając jedną osobę z połączenia pożądanych cech dwóch czy trzech różnych osób:
- Dlaczego ty nie możesz być bardziej posłuszna i uległa?
- Przecież bywam uległa.
- Może i bywasz, ale nie jesteś.
- A dlaczego ty musisz być tak bardzo wybuchowy, narzucać mi swoją wolę, kłócić się ze wszystkimi dookoła i wierzyć, że przychodzą do ciebie istoty nadprzyrodzone?
Innym razem usłyszałam:
- Ty lubisz dewiantów i samych najgorszych. Pociągają cię mężczyźni ze skazą.
Może to i dobrze, że jest we mnie Ra., który bije na alarm, gdy zauważa coś niepokojącego, na przykład obojętność faceta wobec faktu, że jego najlepszy kumpel jest damskim bokserem i nie kryje się przed nim z tym faktem. Czujność Ra. nietrudno uśpić, ale i łatwo obudzić. Być może to jeden z powodów, dla których faceci nie przepadają za Ra.
Hej, tu Ra.
Nie potrafię się zgodzić z ostatnim zdaniem poprzedniego akapitu. Faceci z całą pewnością nie wiedzą o mnie takich rzeczy, w ogóle prawie nic o mnie nie wiedzą, ponieważ nie chcą mnie bliżej poznawać. Twierdzą, że przeze mnie nie czują się komfortowo i że moje pomysły uwłaczają ich godności.
Ra., idź spać, z łaski swojej. Jutro musisz być wyspany, bo twoja stanowczość jest mi potrzebna w pracy.
Nie chce mi się spać.
W takim razie mi pomożesz.
Wracając do tematu: na dzień dzisiejszy nie mam spójnej wizji przyszłości, więcej: nie potrafię sobie wyobrazić, jak miałaby ona wyglądać.
Z jednej strony, potrzebuję bliskości drugiego człowieka, jego obecności w moim życiu, a przygodne kontakty mnie nie pociągają; nie chcę żyć samotnie, nie potrafię sobie nawet wyobrazić samotnego mieszkania. Bo jak to tak, nie móc dzielić z drugą osobą najradośniejszych i najbardziej przykrych chwil? Budzić się samotnie, zasypiać samotnie, jeść samotnie, chorować w samotności, wszystko robić samotnie, nie mieć do kogo gęby otworzyć po powrocie z pracy? Co to, to nie. Na samą myśl czuję lęk. Przez całe życie dążę do bliskich relacji i nie robię tego po to, żeby wszystko diabli wzięli. Założę się, że po kilku miesiącach samotnego mieszkania zaczęłabym gadać do siebie.
Ale ogarnia mnie przerażenie na myśl, że ktoś, nawet najbliższy i najsłodszy, przez resztę życia może ze mną mieszkać. Rozrzucać papierki po batonikach po wszystkich pokojach, robić Alaskę z domu, przekładać moje rzeczy, rozkładać swoje rzeczy w mojej sypialni. Że ktoś może chcieć się pozbyć mojego kota. Że może próbować mnie zmieniać, urabiać: mówić, że nie wypada mi chodzić do kina z kumplami, że moje hobby jest bezużyteczne, że moja peruka śmierdzi, że po co ja się przez tyle czasu uczę takiego nieprzydatnego języka, że nie mogę słuchać muzyki bez słuchawek we własnym domu. Że mogę nigdy nie zrealizować swoich fantazji seksualnych, bo drugiej osobie nie odpowiadają. Że inni mogą mi wmawiać, że należy wziąć huczne wesele w białej sukni, niemal wszędzie chodzić z mężem, zrobić sobie dziecko, a później do końca życia prowadzić monotonne życie jak oni. Gdy o tym wszystkim piszę, moje myśli wrzeszczą: nie, Ra., nie zgadzaj się! A jeśli się nie da, bierz nogi za pas, dopóki możesz!
Jest niewątpliwie trudno być w związku, gdy człowiek - jak Z. - jest egocentryczny.
Ale gdy człowiek jest podwójnie egocentryczny, wtedy jest podwójnie trudno. I mniej więcej o tym myślę, kiedy wracam od M. i się rozklejam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz