W okresie studiów tylko raz otworzyłam się przed całkowicie nową osobą na tyle, by się z nią zaprzyjaźnić. Kilka razy czułam chęć, by zbliżyć się do którejś z koleżanek, ale nie zdołałam żadnej zaufać aż tak, by powiedzieć im istotne rzeczy o sobie, te najbardziej utrudniające mi funkcjonowanie w codziennym życiu. Zresztą, nie żałuję, bo z czasem okazywało się, że żadnej z nich na mnie jako osobie nie zależało, tylko na wzajemnej pomocy w studiowaniu - pożyczaniu notatek, wspólnym tworzeniu projektów i tym podobnych. Być może byłabym lubiana, gdybym, oprócz uczciwych form pomocy, dawała ściągać na egzaminach. Ale raczej nie byłabym lubiana także wtedy, ponieważ jestem freakiem. A jedyna koleżanka, którą naprawdę polubiłam całym serduchem, i to w dwa miesiące, poszła do zakonu w stolicy.
Ostatnie dwa lata przyniosły coś na kształt przełomu. Pierwszy raz od siedmiu lat zaczęłam rozmawiać na większą skalę, to znaczy regularnie, z ludźmi poznanymi w Internecie. Spotkałam się też z nimi w realu. Tak, jak za starych, dobrych czasów gimnazjalno-licealnych. I wprawdzie z moimi nadgarstkami jest dużo gorzej, ale poznałam troje ludzi, którym zaufałam. Odliczając byłego, którego mimo wszystko nienawidzić nie potrafię, na dłużej zostali P. i W. - P. poznałam, gdy zgłosiła się do moich badań do pracy dyplomowej, a W. na Fejsbuku.
Ponieważ rozchorowałam się i spędziłam kilka dni w domu, miałam trochę czasu, by przemyśleć różne kwestie, którego na co dzień może i też mi nie brakuje, ale znaczna część tego czasu upływa mi na dochodzeniu do siebie po pracy i walce ze stresem. Teraz więc skorzystałam bardzo chętnie z odrobiny luzu i owe kwestie przemyślałam.
Jedną z nich była kwestia P. i W., albo - jak kto woli - W. i P., bo kolejność nie ma w tym przypadku znaczenia. Otóż w mijającym roku nikt - dosłownie: nikt - oprócz rodziców nie udzielił mi tyle emocjonalnego wsparcia, co ta dwójka. (Nie wliczam S., któremu w tym roku zawaliło się dotychczasowe życie, oraz N., która na miarę aktualnych możliwości wspiera mnie jak może). Przywykłam już trochę do tego, że oni po prostu są, pomimo że jeszcze niedawno ich nie było. I to są w sposób, który naprawdę czuję - troszczą się o moje samopoczucie, okazują od groma akceptacji, zawsze starają się mnie zrozumieć, są gotowi porozmawiać o każdym problemie i próbują szukać rozwiązań, a przede wszystkim na co dzień wykazują zainteresowanie moim życiem. Nie wiem, co bym zrobiła bez W. w pierwszych miesiącach pracy, ani, jak bym przetrwała problemy z byłym bez P. I poczułam wstyd, bo ile razy było tak, że zignorowałam wiadomość od P., będąc zmęczona, albo paplałam o sobie i nie dałam W. dojść do głosu. I pomyślałam, że jednym z najważniejszych postanowień - nie tyle na nowy rok, ile od zaraz - jest podziękować za wszystko, co dla mnie robią, i od teraz bardziej dawać im odczuć, że mi na nich zależy. (Nie wiem, w jakim stopniu to wiedzą, ale ponieważ ludzie zwykle mi mówią, że ich zaniedbuję, pewnie w zbyt małym. Nigdy nie umiem tego wypośrodkować: zwykle albo się narzucam osobom, które są dla mnie ważne, albo poświęcam im za mało czasu).
Po drugie, uświadomiłam sobie, dlaczego od dłuższego czasu nie jestem usatysfakcjonowana ani nawet zadowolona z relacji z J., dlaczego tyle mnie w spotkaniach z nim denerwuje i czuję żal, choć jeszcze rok temu nie czułam. Najprawdopodobniej sprawił to kontrast.
W. i P. są osobami nieneurotypowymi, jeśli wierzyć wszelkim oznakom na Ziemi i niebie, a także diagnozom i autodiagnozom. Osoby nieneurotypowe uchodzą często za pozbawione empatii, oschłe, zimne emocjonalne i tak dalej. A jednak W. oraz P. robią w stosunku do drugiej osoby wszystko to, czego J. nie robi, a co usprawiedliwiałam zawsze jego nieneurotypowością: wszystko wymienione dwa akapity wyżej, co buduje emocjonalną bliskość i sprawia, że druga osoba nie czuje się osamotniona, ale czuje czyjąś obecność w swoim życiu. Przykładowo, J. prawie nigdy nie interesuje się wydarzeniami z mojego życia: nie pyta, jak było na egzaminie, jak się ma moje choróbsko i tak dalej. I problem nie tkwi w tym, że wymagam od niego rzeczy, o których on nie wie lub których nie rozumie, ponieważ wielokrotnie w jasny sposób informowałam go o tym, ile wsparcie emocjonalne dla mnie znaczy i co przez to pojęcie konkretnie rozumiem (ja, nie inni), napisałam nawet cały poradnik na ten temat specjalnie dla niego, cholernie dokładny, precyzyjny co do słowa poradnik z wykresami, a on raz go przeczytał i nie wziął go sobie wcale do serca. I tak, o tym, że zgubił mój poradnik i że mogę mu w każdej chwili dać kopię, też rozmawiałam. I w ogóle rozmawiałam od cholery, tylko że nic to nie dało: najpóźniej po dwóch dniach od rozmowy znowu było tak, jak przed nią.
Półtorej roku temu było tak samo i pół roku temu też, z jedną różnicą: zawsze powtarzałam sobie, że on widocznie inaczej nie umie. Nie znałam osobiście innych nieneurotypowych dorosłych, ponieważ zaś moi neurotypowi przyjaciele często mieli do mnie żal, że ich zaniedbuję, choć w moim odczuciu wszystko było OK, a ponadto mój były też mnie nie rozumiał, tak to sobie tłumaczyłam: że nie mogę J. za to winić. Teraz widzę, że we wsparciu emocjonalnym wcale nie o to chodzi, żeby dużo umieć czy wszystko rozumieć, tylko o to, żeby chcieć i starać się rozumieć, w czym ZA nie przeszkadza. I nawet jeśli coś po drodze nie wyjdzie, i tak się wie, że druga osoba próbowała. A J. nie chce i nie stara się mnie rozumieć, ponieważ nie czuje takiej potrzeby. Bo ja i tak jestem, to po co się starać.
W gruncie rzeczy jest to dla mnie bardzo przykre odkrycie. Jeszcze bardziej przykre jest to, że powinnam coś z nim zrobić.
Po trzecie, czytałam książkę o wojnie. Książki o wojnie czytam rzadko, gdyż oddziałują mi na wyobraźnię w sposób, który mi szkodzi, czasem jednak czytam, podobnie jak czasem czytam o ataku na WTC albo paskudnych morderstwach. A to dlatego, że później wszystko wydaje mi się inne, bardziej rzeczywiste: kolory, smaki, faktury. Tym razem książka była o I wojnie światowej, ale mniejsza o to, tytuł również nie jest ważny. Pierwszego dnia byłam spokojna, drugiego podziałało i po trzydziestu stronach rozpłakałam się. Siedziałam w fotelu o drugiej w nocy, wycierałam swoją gębę i nie myślałam o niczym mądrym, tylko o tym, że niczego w tej chwili tak bardzo nie chcę, jak wybiec z domu i pójść w stronę kryjówki, położyć się gdziekolwiek na trawie, mieć dookoła rośliny, owady i gwiazdy, i leżeć tak w ciszy, i czuć tylko to, że w ogóle czuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz