Pomimo że lat mam już ponad dwadzieścia, nadal w wielu sytuacjach nie rozumiem swoich własnych emocji (pytanie: jak wobec tego mam rozumieć cudze?). Na przykład teraz.
J. znalazł pracę. Powinnam chyba być szczęśliwa, o ile nie nieziemsko szczęśliwa, bo przecież przez ponad rok nieustannie się tym martwiłam, rozmawiałam o tym, pomagałam pisać maile i listy motywacyjne, układałam instrukcje, uciekałam się do wszelkich możliwych argumentów, zasięgałam rady, dyskutowałam, przekonywałam, tłumaczyłam, perorowałam... - i udało się.
Powinnam przynajmniej bardzo się cieszyć.
A ja nic nie czuję. Nic. Pustka. I im bardziej się nad tym zastanawiam, tym bardziej jestem pewna, że nie odczuwam żadnego drgnienia nastroju w sobie.
Owszem, wiem, co powinnam czuć i dlaczego, umiem wymienić kilkanaście argumentów przemawiających za tym, że jest to zmiana niesłychanie pozytywna. I wiem mniej więcej, jak powinnam to okazywać. Dlatego, gdy inni entuzjastycznie reagują, śmieją się i mnie poklepują, odpowiadam, że tak, też się cieszę, uśmiecham się i tak dalej.
Ale na poziomie emocji dalej nic nie odczuwam. I to mnie niepokoi.
(Czy jestem kosmitą?)
A kiedy przypominam sobie, w jakich sytuacjach byłam/jestem ostatnio szczęśliwa, niepokoi mnie to już na całego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz