Dzisiaj po raz pierwszy od lat czuję, że chciałabym umrzeć. Mam dwadzieścia cztery lata i wrażenie, że moje życie się skończyło, że już nic dobrego mnie nie spotka.
Przez wszystkie lata edukacji usilnie odwracałam swoją uwagę od ludzi, który postrzegali mnie jak śmiecia, wierząc, że to najlepsza droga. Zwłaszcza przez ostatnich kilka lat korzystałam z każdej okazji, by się czegoś nauczyć, rozwinąć. Wreszcie miałam poczucie sensu. Ale historia zatoczyła koło i znowu czuję się śmieciem, tym samym, nic nie znaczącym śmieciem.
Jestem cały czas na lekach, ale sytuacja nie poprawiła się ani o jotę, bywa wręcz gorzej. Nie potrafię zasypiać ze stresu przed następnym dniem, mam koszmary, lęki. Po powrocie do domu potrafię tylko położyć się i leżeć do oporu lub bezmyślnie marnować czas, odmóżdżając się i nie robiąc nic konstruktywnego. Wszystkie moje pomysły diabli wzięli: nie mam na nie siły. Dzisiaj omal nie zasłabłam, a później rozpłakałam się w samochodzie ojca, coś we mnie pękło i w drodze powrotnej opowiedziałam mu wszystko o mojej pracy i moim stanie psychicznym.
Nie wiem, jak bym funkcjonowała w ostatnich tygodniach, gdyby nie moje hobby uważane przez wszystkich za bzdurne, rodzice i dwie osoby poznane w sieci, które regularnie ze mną rozmawiają. Jest to zaskakujące, że o rzeczach, o których nie umiem rozmawiać z wieloletnimi przyjaciółmi, potrafię z tymi osobami swobodnie rozmawiać i w dodatku czuję się rozumiana. W całej tej sytuacji jest wiele absurdów.
Im bardziej wsłuchuję się w siebie, tym głośniej ostatnio słyszę tylko jedno marzenie: żeby któregoś dnia wyjść z domu o szóstej trzydzieści i zniknąć, zamiast do znienawidzonej pracy pójść do lasu w jedno z tych cudownie cichych miejsc, o których prawie nikt nie wie, pobyć tam całkiem sama. Posiedzieć w całkowitej izolacji od ludzi, mając wszystko gdzieś. I wrócić, jeśli wszystko będzie inaczej.
Ale nie będzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz