Czegoś takiego się nie spodziewałam. Nigdy bym się nie spodziewała, że będę się czuła aż tak swobodnie i komfortowo w towarzystwie osoby, którą pierwszy raz widzę w realu, w nowym miejscu, na cudzym terenie i w momencie życia, w którym żyję w ciągłym napięciu, wszyscy przedstawiciele ludzkiego gatunku mnie denerwują i niemal z nikim się nie dogaduję. Przez cały dzień. I bez leku.
Po drodze zdarzyło się kilka sytuacji potencjalnie stresogennych, a jakimś cudem prawie tego nie odczułam. Raczej uświadamiałam sobie, że tu i teraz mogę zareagować stresem, bo zwykle reaguję, i przygotowywałam się mentalnie na stres. Ale stres nie nadchodził.
Jeśli dobrze pamiętam, w pewnej absolutnie nierealistycznej, absurdalnej i marysuistycznej książeczce L. M. Montgomery, którą czytałam w dzieciństwie, był wątek faceta, który w tajemnicy przed własną żoną i resztą świata tworzy cudowne lekarstwa w pokoju, do którego nikomu oprócz niego nie wolno wchodzić. Mogłabym się zastanawiać, czy W. w tajemnicy przed całym światem komponuje jakieś specyfiki w swojej Narnii, a następnie przyprawia nimi posiłki gości, by na czas pobytu zapominali o wszystkich zmartwieniach. Ale W. nie przygotowywał dla mnie posiłków, więc to raczej należy wykluczyć.
Czy naprawdę trzeba wyjechać tyle kilometrów od domu, żeby wreszcie odczuć, że ktoś rozumie i bierze pod uwagę moje emocje? Ludzi dookoła jest tylu. Dlaczego oni wszyscy tego nie potrafią, nawet nie próbują? Dlaczego mogę im tłumaczyć niektóre rzeczy na swój temat pięćset razy, a oni postępują dokładnie odwrotnie niż proszę, skoro osoba widziana pierwszy raz w życiu robi automatycznie rzeczy, które mi pomagają? I prawdopodobnie co najmniej czasami nawet sobie tego nie uświadamia.
Mam nadzieję, że będę mogła i umiała odwdzięczyć się tym samym.
Po powrocie do domu zajrzałam na fejsika i dowiedziałam się między innymi, że dziewczyna, która studiowała na moim wydziale, znowu pomieszkuje w hotelu Marriott, tym razem w Budapeszcie. Sądzę, że w opuszczonych budynkach jest przyjemniej niż w Marriottach. I przyjemniej jest widzieć przelot kilkudziesięciu ptaków nad osiedlem, liście przepędzane przez wiatr ze wzniesienia czy zachęcająco czarne korytarze, niż fotografować się ze śniadaniem. Dwudniowa przerwa od fejsika, skrzynki mailowej i w ogóle od ludzi też nie jest złą rzeczą. Ale to moje zdanie.
Siedemnastoletni H. napisał kiedyś, gdy depresja dawała mu się szczególnie mocno we znaki, że dobre sny są tylko po to, by potęgować siłę koszmarów.
Tu i teraz myślę, że może jest, albo przynajmniej bywa, odwrotnie.
Ale muszę to sobie zapisać, zanim zmienię zdanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz