Po tym, jak przez dom przetoczyła się emocjonalno-werbalna burza, tymczasowo zapanował stuprocentowy, błogi spokój - mama udaje, że rozmowy nie było, a ja udaję, że wszystko, co usłyszałam, spłynęło po mnie jak po kaczce, nie mam o nic żalu i nie czuję się winna. Ułatwia to trochę fakt, że moja mama jest naprawdę dobrym człowiekiem, a jej akceptacja wobec moich przyjaciół i znajomych zasługuje na jakiś order. Dzisiaj, na przykład, rozbroiło mnie, że mama wróciła z zakupów z dwoma słoikami miodu i wisiorkiem w kształcie naboju, i oznajmiła mi, że to upominki dla S., ponieważ je on miód niczym Kubuś Puchatek i uwielbia wojskowe ciuchy. Trochę się obawiam, że ten wisiorek może się S. nie spodobać, gdyż spodnie spodniami, a biżuteria to co innego, ale w takim przypadku po prostu sama będę łazić z nabojem na szyi i odstraszać potencjalnych absztyfikantów (zupełnie, jakby takowi istnieli). I tak moja własna matka najwyraźniej uważa, że jestem gorsza niż kałasznikow, bo ostatnio spytała, czy koleżanka, u której nocowałam, się mnie nie przestraszyła.
Ra.: I tak najbardziej bałaś się ty. Mamy.
Wczoraj przyłapałam się na myśli, że nadrzędnym celem mojego życia jest na chwilę obecną przetrwanie. Przetrwanie w dosyć żałosnym znaczeniu tego słowa, zredukowanym do walki ze stresem, lękiem oraz reakcjami mojego organizmu na stres i lęk. W większość dni robię tylko to, co konieczne w związku z pracą, po czym próbuję za wszelką cenę oderwać myśli od tego, jak się czuję, zająć czymś ciekawym ręce, nogi i myśli, by odwrócić swoją uwagę od stanów fizycznych i psychicznych, w jakie wpadam. Jeśli nawet na to nie mam siły, zwalam się na łóżko jak kłoda i śpię. W najgorsze dni mam tylko jeden cel: nie dopuścić do stanu, w jakim znalazłam się parę razy podczas studiów, wszystko, tylko nie to. A granica pomiędzy tamtym stanem a moim obecnym samopoczuciem jest bardzo cienka - wiem, że czasem stoję tak blisko drugiej strony, że jest tuż na wyciągnięcie ręki. Jeden nieopatrzny ruch może wywołać lawinę.
Ra.: Uważaj na kamyczki.
Często też budzę się i czuję, że cokolwiek bym nie zrobiła, moje i J. dni jako pary są policzone. Nie potrafię na razie tej myśli zaakceptować - chciałabym, żeby było inaczej, zresztą ogólnie w moim charakterze leży nieumiejętność poddawania się, dlatego jeszcze walczę - ale nie wszystkie problemy mogę rozwiązać sama, a z jego strony od dawna nic się nie zmienia, pomimo wielu rozmów, propozycji i prób pomocy z mojej strony. Właśnie teraz, gdy tak bardzo, jeszcze bardziej niż zwykle, potrzebuję poczucia bezpieczeństwa i stabilności w życiu, jestem pod względem emocjonalnym pozostawiona samej sobie. Jestem też coraz bardziej zmęczona czekaniem, aż coś się zmieni na lepsze.
Ra.: Wiesz, walka z całym światem, żeby coś zmienić, jest mniej wyczerpująca niż czekanie w bezsilności, aż ktoś zechce coś zmienić. A nie, przepraszam... tego nie możesz wiedzieć.
Przy okazji zapiszę inną myśl, póki pamiętam: cholernie mnie wnerwia, gdy jedyną odpowiedzią na problemy ze strony innych ludzi jest przytulanie i wyznawanie uczuć. Nigdy nie oczekuję, że druga osoba sama się domyśli, co czuję, zamiast tego dużo mówię. Uważam, że komunikacja ze mną jest niezbyt kłopotliwa, także w związku czy w przyjaźni, skoro niemal wszystko mówię i to mówię wprost. Kiedy jednak tysiące moich słów, mówionych i pisanych, wydają się w ogóle nie trafiać do adresata, który głównie potakuje, obiecuje i nadal nie robi nic w celu rozwiązania problemów, naprawdę nie rozumiem, dlaczego to ja uchodzę zawsze za tę zuą, która Bóg wie czego wymaga. Nie rozumiem też, dlaczego wielu ludzi uważa, że w sytuacji problemowej wystarczy się przytulić i po sprawie. Czasem ktoś ma do mnie pretensje, że nie lubię być dotykana; owszem, nie lubię, w większości przypadków nie czuję się komfortowo, gdy ludzie mnie dotykają, a już najbardziej nie znoszę dotykania, gdy jestem zestresowana i spięta, co ostatnio zdarza się niestety często. Kiedy tak jest, w pierwszej kolejności potrzebuję czyjejś obecności, rozmowy i przynajmniej próby znalezienia rozwiązania problemu, a nie tulenia, które nie ma wpływu na źródło problemu i może mnie "spiąć" jeszcze bardziej. Wobec osoby, z którą jestem w związku, jestem o wiele bardziej otwarta na dotyk, w niektórych sytuacjach lubię się przytulić, ale, na niebiosa, zapewnianie o wielkiej miłości to nadal nie jest panaceum na wszelkie kłopoty. I jeśli nie idzie za tym realne wsparcie, to nie działa.
Zastanawiam się, czy nie jest tak, że takie podejście do rozwiązywania problemów wpaja się ludziom od dziecka. Już małe dzieci w przedszkolu są uczone, że wystarczy podać koledze rękę i powiedzieć "przepraszam", a będzie po sprawie. Dorośli rzadko dochodzą źródeł dziecięcych konfliktów, rzadko uczą dzieci rozmawiać. I być może w ten sposób społeczeństwo daje odczuć, że rozmawiać nie ma potrzeby, a puste, bezrefleksyjne gesty i słowa sprawiają, że ma się spokój... do kolejnego "przepraszam".
Ra.: Nie mam uwag, ponieważ mnie nikt nigdy nie przytula.
Teraz inna kwestia: chyba znowu niechcący przestawiłam jakąś zakurzoną dźwignię w swojej głowie, bo jestem wszechstronnie zafascynowana pewną osobą. Może "znowu" nie jest najbardziej trafnym określeniem, skoro zdarza się to raz na kilka lat, ale przeżywam tego typu sprawy tak intensywnie, że trudno mi uwierzyć, że od poprzedniego razu minęły już dwa czy trzy lata. Wiem, obiecałam sobie, że nie będę już cierpieć z powodu żadnej fascynacji drugim człowiekiem, a znowu powielam te same schematy. Ale, co zabawne, tym razem póki co faktycznie cierpienia nie czuję, może dlatego, że ta fascynacja jest za bardzo nierealistyczna, by umieć sobie wyobrazić jej realizację. Jest też jednym wielkim paradoksem: jednocześnie zwala mnie z nóg i pomaga mi ustać na nogach. Nie umiem o tym mówić ani pisać, nie chcę zamykać takich rzeczy w języku wyświechtanych frazesów i komicznych banałów. Nawet chyba nie chcę, by ktokolwiek wiedział, włącznie z rzeczoną osobą. Chyba jest lepiej, gdy to pozostaje tylko moje. Tego rodzaju wszechstronna fascynacja, która niczego od drugiej osoby nie oczekuje, nie wyrządza nikomu krzywdy. Zresztą, nie wiem, czy jeszcze potrafię czegokolwiek od innych ludzi oczekiwać.
Ra.: Co za bzdury. Jasne, że potrafisz. Nalegam, byś w ogóle nic nie pisała na ten temat, bo gdy próbujesz pisać o takich sprawach, wychodzi to tak beznadziejnie, że martwię się o twój iloraz inteligencji. Co za tym idzie, martwię się o własny, a to już mocno niepokojące.
Tymczasem S. wyraźnie usiłuje zeswatać mnie z K., swoim najlepszym przyjacielem ze studiów, a obecnie doktorantem na wydziale, na którym sam robi doktorat. Najpierw zwabił nas na konferencję i zapoznał, później zaprosił oboje na swój wykład (ja się wymigałam) i planował wspólny wyjazd w góry (K. się wymigał), a ostatnio zamówił na mój adres polar i nakłonił kumpla, by odebrał go w jego imieniu, ponieważ tenże mieszka niedaleko. Cóż... K. jest niewątpliwie miłym człowiekiem, który bardzo wspiera mojego przyjaciela i pisze całkiem interesujące artykuły, ale jeśli chodzi o osobowość, nic mnie w nim nie kręci. Nie czuję potrzeby nawiązania z nim bliższego kontaktu; owszem, mogę posłuchać jego referatu czy trochę porozmawiać, ale nie mamy zbyt wiele wspólnego. Rozmowa szybko się urywa i nie mam zielonego pojęcia, co miałabym z nim robić w wolnym czasie. Całe szczęście, K. najwyraźniej lubi kobiece kobiety i również nie wydaje się być mną bliżej zainteresowany (uff!). Postaliśmy więc przez chwilę w deszczu, śmiejąc się z tego, że GPS zmylił K. i zaprowadził go pod inny adres, przy czym miałam wrażenie, że tak naprawdę bawi nas cała sytuacja zaaranżowanego spotkania, i rozeszliśmy się w pokoju.
No, a S. i K. w końcu wybrali się w góry. Razem. Okazało się, że gdy tylko ja przestałam wyrażać chęć udziału w owej wycieczce, po stronie K. cudownie zniknęły wszelkie dotychczasowe przeszkody. I tak oto zyskałam kolejny dowód na to, że jestem zua.
Ra.: Akurat to całkiem łatwo wytłumaczyć: źli chłopcy mnie lubią, a grzeczni chłopcy się mnie boją.
Ri.: Nie pochlebiaj sobie zanadto. Obok złego chłopca to ty nawet nie stałeś.
Ra.: Oczywiście, że stałem.
Ri.: Kiedy?
Ra.: Ostatni raz wczoraj, czyli... eee... 28 sierpnia 2387 roku.
> (...) ale w takim przypadku po prostu sama będę łazić z nabojem na szyi i odstraszać potencjalnych absztyfikantów (zupełnie, jakby takowi istnieli).
OdpowiedzUsuńTwoi potencjalni absztyfikanci istnieją, ale po prostu nie ujawniają się. Prawdopodobnie dlatego, że są autystyczni / ultranerdowaci.
A nabój na szyi raczej nikogo nie odstraszy, co najwyżej zaczną na Ciebie zwracać uwagę militaryści (w tym "taktyczni gówniarze") i wielbiciele ciężkiej muzyki (w tym NSBM-owcy).
> W większość dni robię tylko to, co konieczne w związku z pracą, po czym próbuję za wszelką cenę oderwać myśli od tego, jak się czuję, zająć czymś ciekawym ręce, nogi i myśli, by odwrócić swoją uwagę od stanów fizycznych i psychicznych, w jakie wpadam. Jeśli nawet na to nie mam siły, zwalam się na łóżko jak kłoda i śpię.
Czyli muszę Cię zabrać w jakieś ciekawe miejsce.
> Nie rozumiem też, dlaczego wielu ludzi uważa, że w sytuacji problemowej wystarczy się przytulić i po sprawie. Czasem ktoś ma do mnie pretensje, że nie lubię być dotykana; tak, nie lubię, w większości przypadków nie czuję się komfortowo, gdy ludzie mnie dotykają, a już najbardziej nie znoszę dotykania, gdy jestem zestresowana i spięta, co zdarza się niestety często. Kiedy tak jest, w pierwszej kolejności potrzebuję czyjejś obecności, rozmowy i przynajmniej próby znalezienia rozwiązania problemu, a nie tulenia, które nie ma wpływu na źródło problemu i może mnie "spiąć" jeszcze bardziej.
Mam dokładnie tak samo. A już najbardziej mnie wkurwia, gdy przytulanie się ma zamaskować brak porozumienia z osobą, która chce się do mnie przytulić.
(Skojarzenie: http://shirtoid.com/73483/facehugger-hugs/ . Potworek na rysunku to facehugger, jedno ze stadiów rozwojowych obcego z serii "Obcy".)
> Ra.: To całkiem łatwo wytłumaczyć: źli chłopcy mnie lubią, a grzeczni chłopcy się mnie boją.
Jednu złu phoebe też Cię lubi.