niedziela, 27 grudnia 2015

33. wciąż istnieję



I am the wilderness locked in a cage
I am a growing force you kept in place
I am a tree reaching for the sun
Please don't hold me down
Please don't hold me down

I am a rolling wave without the motion
A glass of water longing for the ocean
I am an asphalt flower breaking free but you keep stopping me
Release me
Release me




Żebym mogła być sobą, nie musiała się kryć ze swoimi quirkami i potrzebami, przebierać się za inną osobę, udawać kogoś innego niż jestem.
Żebym mogła z kimś dzielić przynajmniej niektóre plany i marzenia... nie tylko jego (choć to też), ale i moje.
Żebyśmy robili coś fajnego razem. 
Żeby druga osoba rozumiała moją psychikę w stopniu, w jakim jest to osiągalne, a przynajmniej w sensie intelektualnym starała się rozumieć.
Żeby szczerze interesowała się moim życiem, pytała, co u mnie, pamiętała o ważnych wydarzeniach i reagowała na to, co mówię.
Żebym mogła się jej wygadać ze swoich problemów i przeżyć, i myśli.
Żeby druga osoba była odpowiedzialna.
Żebym wiedziała, że mogę na nią liczyć, że nie wypnie się na mnie, gdy przeżywam trudne chwile, że w miarę możliwości pomoże mi znaleźć rozwiązanie.
Żeby uwzględniała w swoim życiu, że ja istnieję i mam uczucia. 
Tylko (i aż) tyle chcę.



Czy nie mam prawa pragnąć więcej niż znam?
Sądzę, że mam.
Choćby tylko dlatego, że nie pragnę więcej, niż chcę komuś z siebie dawać. I że zawsze dawałam z siebie właśnie tyle.



Boli mnie. Ale wciąż istnieję.



A dzisiaj, kiedy z Ra. byliśmy o jakieś dziesięć minut drogi od starej cegielni, Ra. wymamrotał:
- Nie wiem, czy się ze mną zgodzisz, ale moim zdaniem najpiękniejszymi drzewami są te, które rosną na zgliszczach.






piątek, 18 grudnia 2015

32. jest moc

S. pojechał do Indonezji, do swojej przyjaciółki. Poznał ją ponad dwa lata temu przez Internet i od tego czasu rozmawiał z nią na Skype niemal codziennie, często po kilka godzin, twierdząc, że z żadną dziewczyną w Polsce oprócz zuej i dominującej mnie nie da się tak porozmawiać. Kupowałam raz dla F. koszulkę w polskich barwach narodowych, innym razem dostałam mydło z Indonezji. Ale byłam mocno sceptyczna i niepewna, czy F. zaakceptuje S. w realu, z całym jego ekscentryzmem i bagażem doświadczeń.

Dzisiaj dostałam maila ze zdjęciem S. i F. robiących głupie miny w maseczkach gdzieś na wyspie leżącej ponad dziesięć tysięcy kilometrów stąd.



S. powiedział mi przed wyjazdem, gdy rozmawialiśmy o czymś bardzo trudnym: "Nie bój się. Rób to, co czujesz. Jeśli coś może sprawić, że będziesz szczęśliwa, to ja zawsze będę to popierać. Nieważne, co inni będą pierdolić".

sobota, 12 grudnia 2015

31. o wsparciu emocjonalnym i jego braku


W okresie studiów tylko raz otworzyłam się przed całkowicie nową osobą na tyle, by się z nią zaprzyjaźnić. Kilka razy czułam chęć, by zbliżyć się do którejś z koleżanek, ale nie zdołałam żadnej zaufać aż tak, by powiedzieć im istotne rzeczy o sobie, te najbardziej utrudniające mi funkcjonowanie w codziennym życiu. Zresztą, nie żałuję, bo z czasem okazywało się, że żadnej z nich na mnie jako osobie nie zależało, tylko na wzajemnej pomocy w studiowaniu - pożyczaniu notatek, wspólnym tworzeniu projektów i tym podobnych. Być może byłabym lubiana, gdybym, oprócz uczciwych form pomocy, dawała ściągać na egzaminach. Ale raczej nie byłabym lubiana także wtedy, ponieważ jestem freakiem. A jedyna koleżanka, którą naprawdę polubiłam całym serduchem, i to w dwa miesiące, poszła do zakonu w stolicy.

Ostatnie dwa lata przyniosły coś na kształt przełomu. Pierwszy raz od siedmiu lat zaczęłam rozmawiać na większą skalę, to znaczy regularnie, z ludźmi poznanymi w Internecie. Spotkałam się też z nimi w realu. Tak, jak za starych, dobrych czasów gimnazjalno-licealnych. I wprawdzie z moimi nadgarstkami jest dużo gorzej, ale poznałam troje ludzi, którym zaufałam. Odliczając byłego, którego mimo wszystko nienawidzić nie potrafię, na dłużej zostali P. i W. - P. poznałam, gdy zgłosiła się do moich badań do pracy dyplomowej, a W. na Fejsbuku.

Ponieważ rozchorowałam się i spędziłam kilka dni w domu, miałam trochę czasu, by przemyśleć różne kwestie, którego na co dzień może i też mi nie brakuje, ale znaczna część tego czasu upływa mi na dochodzeniu do siebie po pracy i walce ze stresem. Teraz więc skorzystałam bardzo chętnie z odrobiny luzu i owe kwestie przemyślałam.

Jedną z nich była kwestia P. i W., albo - jak kto woli - W. i P., bo kolejność nie ma w tym przypadku znaczenia. Otóż w mijającym roku nikt - dosłownie: nikt - oprócz rodziców nie udzielił mi tyle emocjonalnego wsparcia, co ta dwójka. (Nie wliczam S., któremu w tym roku zawaliło się dotychczasowe życie, oraz N., która na miarę aktualnych możliwości wspiera mnie jak może). Przywykłam już trochę do tego, że oni po prostu są, pomimo że jeszcze niedawno ich nie było. I to są w sposób, który naprawdę czuję - troszczą się o moje samopoczucie, okazują od groma akceptacji, zawsze starają się mnie zrozumieć, są gotowi porozmawiać o każdym problemie i próbują szukać rozwiązań, a przede wszystkim na co dzień wykazują zainteresowanie moim życiem. Nie wiem, co bym zrobiła bez W. w pierwszych miesiącach pracy, ani, jak bym przetrwała problemy z byłym bez P. I poczułam wstyd, bo ile razy było tak, że zignorowałam wiadomość od P., będąc zmęczona, albo paplałam o sobie i nie dałam W. dojść do głosu. I pomyślałam, że jednym z najważniejszych postanowień - nie tyle na nowy rok, ile od zaraz - jest podziękować za wszystko, co dla mnie robią, i od teraz bardziej dawać im odczuć, że mi na nich zależy. (Nie wiem, w jakim stopniu to wiedzą, ale ponieważ ludzie zwykle mi mówią, że ich zaniedbuję, pewnie w zbyt małym. Nigdy nie umiem tego wypośrodkować: zwykle albo się narzucam osobom, które są dla mnie ważne, albo poświęcam im za mało czasu).

Po drugie, uświadomiłam sobie, dlaczego od dłuższego czasu nie jestem usatysfakcjonowana ani nawet zadowolona z relacji z J., dlaczego tyle mnie w spotkaniach z nim denerwuje i czuję żal, choć jeszcze rok temu nie czułam. Najprawdopodobniej sprawił to kontrast.
W. i P. są osobami nieneurotypowymi, jeśli wierzyć wszelkim oznakom na Ziemi i niebie, a także diagnozom i autodiagnozom. Osoby nieneurotypowe uchodzą często za pozbawione empatii, oschłe, zimne emocjonalne i tak dalej. A jednak W. oraz P. robią w stosunku do drugiej osoby wszystko to, czego J. nie robi, a co usprawiedliwiałam zawsze jego nieneurotypowością: wszystko wymienione dwa akapity wyżej, co buduje emocjonalną bliskość i sprawia, że druga osoba nie czuje się osamotniona, ale czuje czyjąś obecność w swoim życiu. Przykładowo, J. prawie nigdy nie interesuje się wydarzeniami z mojego życia: nie pyta, jak było na egzaminie, jak się ma moje choróbsko i tak dalej. I problem nie tkwi w tym, że wymagam od niego rzeczy, o których on nie wie lub których nie rozumie, ponieważ wielokrotnie w jasny sposób informowałam go o tym, ile wsparcie emocjonalne dla mnie znaczy i co przez to pojęcie konkretnie rozumiem (ja, nie inni), napisałam nawet cały poradnik na ten temat specjalnie dla niego, cholernie dokładny, precyzyjny co do słowa poradnik z wykresami, a on raz go przeczytał i nie wziął go sobie wcale do serca. I tak, o tym, że zgubił mój poradnik i że mogę mu w każdej chwili dać kopię, też rozmawiałam. I w ogóle rozmawiałam od cholery, tylko że nic to nie dało: najpóźniej po dwóch dniach od rozmowy znowu było tak, jak przed nią. 
Półtorej roku temu było tak samo i pół roku temu też, z jedną różnicą: zawsze powtarzałam sobie, że on widocznie inaczej nie umie. Nie znałam osobiście innych nieneurotypowych dorosłych, ponieważ zaś moi neurotypowi przyjaciele często mieli do mnie żal, że ich zaniedbuję, choć w moim odczuciu wszystko było OK, a ponadto mój były też mnie nie rozumiał, tak to sobie tłumaczyłam: że nie mogę J. za to winić. Teraz widzę, że we wsparciu emocjonalnym wcale nie o to chodzi, żeby dużo umieć czy wszystko rozumieć, tylko o to, żeby chcieć i starać się rozumieć, w czym ZA nie przeszkadza. I nawet jeśli coś po drodze nie wyjdzie, i tak się wie, że druga osoba próbowała. A J. nie chce i nie stara się mnie rozumieć, ponieważ nie czuje takiej potrzeby. Bo ja i tak jestem, to po co się starać.
W gruncie rzeczy jest to dla mnie bardzo przykre odkrycie. Jeszcze bardziej przykre jest to, że powinnam coś z nim zrobić. 

Po trzecie, czytałam książkę o wojnie. Książki o wojnie czytam rzadko, gdyż oddziałują mi na wyobraźnię w sposób, który mi szkodzi, czasem jednak czytam, podobnie jak czasem czytam o ataku na WTC albo paskudnych morderstwach. A to dlatego, że później wszystko wydaje mi się inne, bardziej rzeczywiste: kolory, smaki, faktury. Tym razem książka była o I wojnie światowej, ale mniejsza o to, tytuł również nie jest ważny. Pierwszego dnia byłam spokojna, drugiego podziałało i po trzydziestu stronach rozpłakałam się. Siedziałam w fotelu o drugiej w nocy, wycierałam swoją gębę i nie myślałam o niczym mądrym, tylko o tym, że niczego w tej chwili tak bardzo nie chcę, jak wybiec z domu i pójść w stronę kryjówki, położyć się gdziekolwiek na trawie, mieć dookoła rośliny, owady i gwiazdy, i leżeć tak w ciszy, i czuć tylko to, że w ogóle czuję. 

środa, 9 grudnia 2015

30. kosmitowo


Pomimo że lat mam już ponad dwadzieścia, nadal w wielu sytuacjach nie rozumiem swoich własnych emocji (pytanie: jak wobec tego mam rozumieć cudze?). Na przykład teraz.

J. znalazł pracę. Powinnam chyba być szczęśliwa, o ile nie nieziemsko szczęśliwa, bo przecież przez ponad rok nieustannie się tym martwiłam, rozmawiałam o tym, pomagałam pisać maile i listy motywacyjne, układałam instrukcje, uciekałam się do wszelkich możliwych argumentów, zasięgałam rady, dyskutowałam, przekonywałam, tłumaczyłam, perorowałam... - i udało się. 

Powinnam przynajmniej bardzo się cieszyć.

A ja nic nie czuję. Nic. Pustka. I im bardziej się nad tym zastanawiam, tym bardziej jestem pewna, że nie odczuwam żadnego drgnienia nastroju w sobie.

Owszem, wiem, co powinnam czuć i dlaczego, umiem wymienić kilkanaście argumentów przemawiających za tym, że jest to zmiana niesłychanie pozytywna. I wiem mniej więcej, jak powinnam to okazywać. Dlatego, gdy inni entuzjastycznie reagują, śmieją się i mnie poklepują, odpowiadam, że tak, też się cieszę, uśmiecham się i tak dalej.

Ale na poziomie emocji dalej nic nie odczuwam. I to mnie niepokoi.

(Czy jestem kosmitą?)

A kiedy przypominam sobie, w jakich sytuacjach byłam/jestem ostatnio szczęśliwa, niepokoi mnie to już na całego.

poniedziałek, 30 listopada 2015

29. zabawna rozmowa


- Wiesz, że ci zazdroszczę?
- Ty? Czego?
- Tego, że gdyby tylko ktoś spróbował cię skrzywdzić, byłby naprawdę biedny. Bo masz doskonałych strategów dookoła siebie.
- ?
- No, ci twoi koledzy. Oni są genialnymi strategami, widać to na co dzień. A poza tym jestem pewna, że co najmniej dwóch, jeśli nie trzech, chciałoby z tobą być lub przynajmniej spróbować z tobą być.
- X., co ty znowu za głupoty wygadujesz? Gdyby ktoś chciał mnie poderwać, już dawno by spróbował.
- Właśnie nie. Właśnie to dowodzi, że to są ludzie bardzo, bardzo inteligentni i myślący strategicznie. Nie jacyś tam chłoptasie, których po prostu swędzi. Oni już wiedzą, że ty nie lubisz, gdy ktoś nie gra fair play, niektórzy przekonali się na własnej skórze, że to prowadzi do klęski. Dlatego po prostu są obok. Budują swoją pozycję, wspierają, udowadniają, że w różnych sytuacjach można na nich liczyć. Ale jakby co, to wiesz... oni się zbroją.
- Ta. Będą włazić drzwiami i oknami, żeby mnie prosić o rękę... Przyznaj się, co dzisiaj piłaś.
- Nie, właśnie nie byłoby nagłych ruchów, tylko dobra strategia, mówię ci. I dlatego nie zazdrościłabym temu, kto spróbowałby zrobić ci krzywdę. Bo to są tacy ludzie, którzy naprawdę myślą, a myślenie jest cholernie groźne na wojnie.
- Dobra, ale ty już nie pij, naprawdę.

niedziela, 29 listopada 2015

28. kalejdoskop


Pamiętam, jak któregoś z licznych dni, gdy męczył mnie katar, babcia wręczyła czteroletniej mnie lusterko i poinstruowała, jak puszczać zajączki na suficie. Lusterko było małe, kwadratowe; później dostałam większe, w błękitnej ramce, okrągłe. Uwielbiałam zajączki.

Pamiętam, jak Włóczykij przyjechał do nas na dwa tygodnie po swoich egzaminach maturalnych i opowiadał mi fascynujące rzeczy: o planetach, o Egipcie, o minerałach. A najbardziej pamiętam, jak przysunął moje białe krzesełko do okna i postawił mnie na tym krzesełku, żeby pokazać mi ptaki za oknem.

Pamiętam, jak mama po raz pierwszy zabrała mnie do biblioteki w starym dworku. Miałam wtedy może pięć lat i od dłuższego czasu potrafiłam sama czytać. Kiedy weszłam do tego ogromnego (przynajmniej w oczach dziecka) budynku, zbudowanego kilkaset lat wcześniej, oszołomił mnie zapach - było to piękne miejsce z duszą, więc zachwycało mnie tam wszystko, od krętych schotów, nakazujących stawiać wysokie kroki, po kamienne płyty pod nogami, ale właśnie zapach zrobił na mnie największe wrażenie. I kocham zapachy starych budynków do dziś.

Pamiętam, jak Wigilia wydawała mi się być najbardziej magicznym dniem w roku. Magiczne były już przygotowania, które zaczynały się wiele dni wcześniej. Wałkowałam ciasto i (kiedy mama już po mnie poprawiła) wycinałam foremkami pierniczki, kleiłam łańcuchy z babcią, wypisywałam pocztówki (odkąd nauczyłam się pisać - dokładnie nie wiem, ale w wieku 5-6 lat już na pewno), odpakowywałam zawinięte w gazety figurki z szopki, asystowałam przy otwieraniu ogromnej paczki od krewnych mieszkających za granicą, biegałam po pokoju z cudownie pachnącym starymi kłębkami wełny lisem wokół szyi... A po kolacji wigilijnej babcia zabierała mnie do mojego pokoju, zamykała drzwi i mówiła, że czas poczekać, aż aniołki przyniosą prezenty. Czuwałam przy drzwiach, przyciskając ucho do białego drewna: szeleści! Jeszcze szeleści! 

Pamiętam, jak mama pokazała mi slajdy z czasów swojej młodości. Same fotografie były niezbyt zajmujące: jakiś węgierski targ, rozmazane skały w dawnej Jugosławii, a poza tym mnóstwo żaglówek, motorówek, ludzi w kąpielówkach i takich tam. Ale urządzenie mnie zafascynowało. Włączałam i wyłączałam przycisk, zastanawiając się, jak toto działa. Pstryk! - i jest ciotka D., przyjaciółka mamy, jako dwudziestolatka w bikini, wcinająca konserwę na łodzi. Pstryk! - i nie ma ciotki. Odwróciłam projektor do góry nogami, szukając miejsca, gdzie wkłada się baterie. A tam zonk. Żadnych baterii nie było.

Pamiętam, jak o godzinie szesnastej w niedziele, gdy mama wychodziła do kościoła, oglądałam z ojcem "Ulicę Sezamkową" albo odpytywaliśmy się ze stolic państw Europy. Tata nigdy mnie nie zmuszał, żebym się czegoś nauczyła: powiedział tylko, że jest ciekawy, czy potrafię zapamiętać stolice. Potrafiłam.

Pamiętam, jak mama postanowiła zrobić z dużego, tekturowego pudła kuferek na rodzinne fotografie. Wycinałyśmy kwadraty z kolorowego papieru i oklejałyśmy nimi pudło. To była magia w czystej postaci.

Pamiętam, jak siedziałam w trawie i patrzyłam, jak Włóczykij rozbija namiot w naszym ogrodzie.

Pamiętam, jak w jesienne i zimowe dni, kiedy zaskakiwały nas przerwy w dostawie energii elektrycznej, rodzice nauczyli mnie bawić się w teatr cieni. Na stole zawsze stała świeca w porcelanowym kubeczku w kwiaty, a atmosfera była niesamowita, jakby wszystkie cienie z całego świata gromadziły się w jednym pokoju, otaczając małą, białą świeczkę, broniącą dostępu do czegoś nienazwanego.

Pamiętam, jak mama pokazała mi, jak przy pomocy kawałka świecy rysować "niewidzialne" rysunki, które później odczarowywała czernią.

Pamiętam, jak oglądałam z tatą zaćmienie Słońca przez szybkę, a później włączyłam telewizję i przeskakiwałam z kanału na kanał, szczerze zdumiona, że w różnych państwach świata ludzie oglądają to samo zaćmienie i ekscytują się. Nagrałam to na wideo.

Pamiętam, jak Włóczykij przyjechał na weekend, aby wytapetować mój pokój na niebiesko, i zastał mnie siedzącą z miną człowieka śmiertelnie znudzonego nad zeszytem do historii. W poniedziałek miałam mieć sprawdzian z całego działu o renesansie. W zeszycie było niewiele, a podręcznik mnie usypiał.
- Zostaw to, Młoda - rozkazał Włóczykij - ale już. Opowiem ci wszystko, co wiem ciekawego o renesansie.
- Ale przecież chciałeś tapetować!
- Właśnie taki mam zamiar, jedno drugiego nie wyklucza.
I Włóczykij stał na drabinie i zrywał stare tapety, opowiadając mi o mecenacie we Florencji, a ja siedziałam na podłodze szczęśliwa w stu procentach i brudna w sześćdziesięciu.


Pamiętam dzieciństwo lepiej niż niejedno, co wydarzyło się później - na przykład pierwszą szkołę, w której dokuczano mi najbardziej, pamiętam jak za mgłą, jakby coś we mnie zadziałało, żeby ją w jak największym stopniu wyprzeć z pamięci. Z dzieciństwa pamiętam prawie wszystko, czego doświadczałam, i każdemu z tych prostych wspomnień towarzyszą intensywnie przeżywane emocje. Często te wspomnienia i emocje do mnie wracają w nieoczekiwanych momentach, pod wpływem jakiegoś nagłego skojarzenia, i wiem, że inni ludzie nie lubią tych chwil, bo wtedy przystaję, zamyślam się, zagapiam w przestrzeń i nie koncentruję się na tym, co do mnie mówią. Wracam też do nich celowo, gdy jest mi źle.

Najpiękniejszy czas w moim życiu... czas, gdy nie znałam ludzkiej podłości, chamstwa, obłudy, głupoty, gdy nie czułam swojej odmienności, czułam się częścią świata dookoła i to wystarczało, żeby cieszyć się ze wszystkiego, z byle zwyczajnej czynności. Choć świat, który namacalnie znałam, ograniczał się niemal wyłącznie do domu, okolicy oraz kilku domów krewnych i znajomych rodziców, wszystko było piękne i ciekawe, a ludzie, których znałam, dużo wiedzieli i jeszcze więcej rozumieli. Nie byli i nie są to ludzie bez wad, ale chciałabym, żeby wiedzieli, jak bardzo jestem wdzięczna za to, że dorastałam właśnie wśród nich, za to, jak mnie wychowali i za to, że pozwolili mi być sobą. A przede wszystkim - że rozwinęli we mnie zainteresowanie światem i nauczyli mnie fascynować się drobnymi rzeczami. Bo to mi pomogło przetrwać, gdy ten cudowny okres w życiu się skończył i poznałam innych ludzi, którzy wielokrotnie próbowali zdeptać moją indywidualność, wepchnąć moje myśli w ramki i przekonać mnie, że jestem nikim. I ciągle pomaga mi przetrwać.

Inną sprawą jest świadomość, że prawdopodobnie już nigdy nie będę tak szczęśliwa, jak wtedy. Przez pewien czas myślałam, że będę, ale tu i teraz jestem zdania, że nie. A to dlatego, że - jak ktoś powiedział i miało to wydźwięk zdecydowanie pejoratywny - ja chcę się bawić życiem, a nie robić to, co chcą robić inni. Tak, to jest prawda: chcę się bawić. Przynajmniej w te dni, gdy po powrocie pracy i zrobieniu wszystko, co do mnie należy, będę mieć jeszcze choć trochę siły, a już na pewno w weekendy i inne wolne dni. Chcę chodzić po zmroku po krawężnikach, starając się utrzymać równowagę, cieszyć się jak dziecko z pocztówki z Kenii, szukać owadów wśród liści, zatrzymywać się, żeby popatrzeć na biedronkę na dachu bunkra, czytać "Muminki" i wałęsać się po polach. A ludzie tego nie chcą. Przynajmniej nie dorośli, dlatego dorosłość ssie. A już najbardziej nie chcą tego zainteresowani mną faceci, jak mój były, który pragnął statecznej, eleganckiej kobiety, zamierzającej z nim "bywać", albo mój obecny partner, którego mimo wszystko szanuję za bardzo, by go tu za jego podejście do życia obsmarowywać (wystarczy, że N., S. i W. nieustannie o tym słuchają). Nie chcą też kobiety - ot, wolą rozmawiać z koleżankami o serialach TV, porodach i ślubach, niż mieć dziwną znajomą, która zamiast zwykłej firanki ma na oknie węże z tektury, niespecjalnie odnajduje się w ich problemach i hoduje nietypowe zwierzątka. Oczywiście, są wyjątki, ale zaryzykuję stwierdzenie, że widzieć się z kimś takim jak ja raz na jakiś czas jest nawet ciekawie, ale mieszkać razem i znosić to wszystko na co dzień to już zupełnie inna para kaloszy.

Na szczęście to, co powiedziała X., mnie nie uraziło, ponieważ wiem, że to prawda: tak, jestem popieprzoną egoistką i chcę się bawić, sama lub z kimś, kto też chce się bawić. A to dlatego, że jest to jedyne, co sprawia, że mimo całej reszty jeszcze chce mi się żyć.

(Reality is a lovely place but I wouldn't want to live there).

I niedługo, jeśli tylko uda mi się pójść do głowy po więcej odwagi i tupetu, prawdopodobnie zacznę się bawić już na całego.

sobota, 21 listopada 2015

27. zuo wcielone cz. 2


S. o mnie:
- Bałbym się mieć Ciebie tutaj. Ten wizerunek Twój to jest mylny. Ja wiem, kim jesteś. Jesteś niebezpieczna.

czwartek, 19 listopada 2015

26. zuo wcielone


Po tym, jak przez dom przetoczyła się emocjonalno-werbalna burza, tymczasowo zapanował stuprocentowy, błogi spokój - mama udaje, że rozmowy nie było, a ja udaję, że wszystko, co usłyszałam, spłynęło po mnie jak po kaczce, nie mam o nic żalu i nie czuję się winna. Ułatwia to trochę fakt, że moja mama jest naprawdę dobrym człowiekiem, a jej akceptacja wobec moich przyjaciół i znajomych zasługuje na jakiś order. Dzisiaj, na przykład, rozbroiło mnie, że mama wróciła z zakupów z dwoma słoikami miodu i wisiorkiem w kształcie naboju, i oznajmiła mi, że to upominki dla S., ponieważ je on miód niczym Kubuś Puchatek i uwielbia wojskowe ciuchy. Trochę się obawiam, że ten wisiorek może się S. nie spodobać, gdyż spodnie spodniami, a biżuteria to co innego, ale w takim przypadku po prostu sama będę łazić z nabojem na szyi i odstraszać potencjalnych absztyfikantów (zupełnie, jakby takowi istnieli). I tak moja własna matka najwyraźniej uważa, że jestem gorsza niż kałasznikow, bo ostatnio spytała, czy koleżanka, u której nocowałam, się mnie nie przestraszyła.

Ra.: I tak najbardziej bałaś się ty. Mamy.


Wczoraj przyłapałam się na myśli, że nadrzędnym celem mojego życia jest na chwilę obecną przetrwanie. Przetrwanie w dosyć żałosnym znaczeniu tego słowa, zredukowanym do walki ze stresem, lękiem oraz reakcjami mojego organizmu na stres i lęk. W większość dni robię tylko to, co konieczne w związku z pracą, po czym próbuję za wszelką cenę oderwać myśli od tego, jak się czuję, zająć czymś ciekawym ręce, nogi i myśli, by odwrócić swoją uwagę od stanów fizycznych i psychicznych, w jakie wpadam. Jeśli nawet na to nie mam siły, zwalam się na łóżko jak kłoda i śpię. W najgorsze dni mam tylko jeden cel: nie dopuścić do stanu, w jakim znalazłam się parę razy podczas studiów, wszystko, tylko nie to. A granica pomiędzy tamtym stanem a moim obecnym samopoczuciem jest bardzo cienka - wiem, że czasem stoję tak blisko drugiej strony, że jest tuż na wyciągnięcie ręki. Jeden nieopatrzny ruch może wywołać lawinę.

Ra.: Uważaj na kamyczki.


Często też budzę się i czuję, że cokolwiek bym nie zrobiła, moje i J. dni jako pary są policzone. Nie potrafię na razie tej myśli zaakceptować - chciałabym, żeby było inaczej, zresztą ogólnie w moim charakterze leży nieumiejętność poddawania się, dlatego jeszcze walczę - ale nie wszystkie problemy mogę rozwiązać sama, a z jego strony od dawna nic się nie zmienia, pomimo wielu rozmów, propozycji i prób pomocy z mojej strony. Właśnie teraz, gdy tak bardzo, jeszcze bardziej niż zwykle, potrzebuję poczucia bezpieczeństwa i stabilności w życiu, jestem pod względem emocjonalnym pozostawiona samej sobie. Jestem też coraz bardziej zmęczona czekaniem, aż coś się zmieni na lepsze. 

Ra.: Wiesz, walka z całym światem, żeby coś zmienić, jest mniej wyczerpująca niż czekanie w bezsilności, aż ktoś zechce coś zmienić. A nie, przepraszam... tego nie możesz wiedzieć. 


Przy okazji zapiszę inną myśl, póki pamiętam: cholernie mnie wnerwia, gdy jedyną odpowiedzią na problemy ze strony innych ludzi jest przytulanie i wyznawanie uczuć. Nigdy nie oczekuję, że druga osoba sama się domyśli, co czuję, zamiast tego dużo mówię. Uważam, że komunikacja ze mną jest niezbyt kłopotliwa, także w związku czy w przyjaźni, skoro niemal wszystko mówię i to mówię wprost. Kiedy jednak tysiące moich słów, mówionych i pisanych, wydają się w ogóle nie trafiać do adresata, który głównie potakuje, obiecuje i nadal nie robi nic w celu rozwiązania problemów, naprawdę nie rozumiem, dlaczego to ja uchodzę zawsze za tę zuą, która Bóg wie czego wymaga. Nie rozumiem też, dlaczego wielu ludzi uważa, że w sytuacji problemowej wystarczy się przytulić i po sprawie. Czasem ktoś ma do mnie pretensje, że nie lubię być dotykana; owszem, nie lubię, w większości przypadków nie czuję się komfortowo, gdy ludzie mnie dotykają, a już najbardziej nie znoszę dotykania, gdy jestem zestresowana i spięta, co ostatnio zdarza się niestety często. Kiedy tak jest, w pierwszej kolejności potrzebuję czyjejś obecności, rozmowy i przynajmniej próby znalezienia rozwiązania problemu, a nie tulenia, które nie ma wpływu na źródło problemu i może mnie "spiąć" jeszcze bardziej. Wobec osoby, z którą jestem w związku, jestem o wiele bardziej otwarta na dotyk, w niektórych sytuacjach lubię się przytulić, ale, na niebiosa, zapewnianie o wielkiej miłości to nadal nie jest panaceum na wszelkie kłopoty. I jeśli nie idzie za tym realne wsparcie, to nie działa.

Zastanawiam się, czy nie jest tak, że takie podejście do rozwiązywania problemów wpaja się ludziom od dziecka. Już małe dzieci w przedszkolu są uczone, że wystarczy podać koledze rękę i powiedzieć "przepraszam", a będzie po sprawie. Dorośli rzadko dochodzą źródeł dziecięcych konfliktów, rzadko uczą dzieci rozmawiać. I być może w ten sposób społeczeństwo daje odczuć, że rozmawiać nie ma potrzeby, a puste, bezrefleksyjne gesty i słowa sprawiają, że ma się spokój... do kolejnego "przepraszam".

Ra.: Nie mam uwag, ponieważ mnie nikt nigdy nie przytula.


Teraz inna kwestia: chyba znowu niechcący przestawiłam jakąś zakurzoną dźwignię w swojej głowie, bo jestem wszechstronnie zafascynowana pewną osobą. Może "znowu" nie jest najbardziej trafnym określeniem, skoro zdarza się to raz na kilka lat, ale przeżywam tego typu sprawy tak intensywnie, że trudno mi uwierzyć, że od poprzedniego razu minęły już dwa czy trzy lata. Wiem, obiecałam sobie, że nie będę już cierpieć z powodu żadnej fascynacji drugim człowiekiem, a znowu powielam te same schematy. Ale, co zabawne, tym razem póki co faktycznie cierpienia nie czuję, może dlatego, że ta fascynacja jest za bardzo nierealistyczna, by umieć sobie wyobrazić jej realizację. Jest też jednym wielkim paradoksem: jednocześnie zwala mnie z nóg i pomaga mi ustać na nogach. Nie umiem o tym mówić ani pisać, nie chcę zamykać takich rzeczy w języku wyświechtanych frazesów i komicznych banałów. Nawet chyba nie chcę, by ktokolwiek wiedział, włącznie z rzeczoną osobą. Chyba jest lepiej, gdy to pozostaje tylko moje. Tego rodzaju wszechstronna fascynacja, która niczego od drugiej osoby nie oczekuje, nie wyrządza nikomu krzywdy. Zresztą, nie wiem, czy jeszcze potrafię czegokolwiek od innych ludzi oczekiwać.

Ra.: Co za bzdury. Jasne, że potrafisz. Nalegam, byś w ogóle nic nie pisała na ten temat, bo gdy próbujesz pisać o takich sprawach, wychodzi to tak beznadziejnie, że martwię się o twój iloraz inteligencji. Co za tym idzie, martwię się o własny, a to już mocno niepokojące.


Tymczasem S. wyraźnie usiłuje zeswatać mnie z K., swoim najlepszym przyjacielem ze studiów, a obecnie doktorantem na wydziale, na którym sam robi doktorat. Najpierw zwabił nas na konferencję i zapoznał, później zaprosił oboje na swój wykład (ja się wymigałam) i planował wspólny wyjazd w góry (K. się wymigał), a ostatnio zamówił na mój adres polar i nakłonił kumpla, by odebrał go w jego imieniu, ponieważ tenże mieszka niedaleko. Cóż... K. jest niewątpliwie miłym człowiekiem, który bardzo wspiera mojego przyjaciela i pisze całkiem interesujące artykuły, ale jeśli chodzi o osobowość, nic mnie w nim nie kręci. Nie czuję potrzeby nawiązania z nim bliższego kontaktu; owszem, mogę posłuchać jego referatu czy trochę porozmawiać, ale nie mamy zbyt wiele wspólnego. Rozmowa szybko się urywa i nie mam zielonego pojęcia, co miałabym z nim robić w wolnym czasie. Całe szczęście, K. najwyraźniej lubi kobiece kobiety i również nie wydaje się być mną bliżej zainteresowany (uff!). Postaliśmy więc przez chwilę w deszczu, śmiejąc się z tego, że GPS zmylił K. i zaprowadził go pod inny adres, przy czym miałam wrażenie, że tak naprawdę bawi nas cała sytuacja zaaranżowanego spotkania, i rozeszliśmy się w pokoju.

No, a S. i K. w końcu wybrali się w góry. Razem. Okazało się, że gdy tylko ja przestałam wyrażać chęć udziału w owej wycieczce, po stronie K. cudownie zniknęły wszelkie dotychczasowe przeszkody. I tak oto zyskałam kolejny dowód na to, że jestem zua.

Ra.: Akurat to całkiem łatwo wytłumaczyć: źli chłopcy mnie lubią, a grzeczni chłopcy się mnie boją.
Ri.: Nie pochlebiaj sobie zanadto. Obok złego chłopca to ty nawet nie stałeś.
Ra.: Oczywiście, że stałem.
Ri.: Kiedy?
Ra.: Ostatni raz wczoraj, czyli... eee... 28 sierpnia 2387 roku.

środa, 18 listopada 2015

25. to wszystko moja wina


Dzisiaj wszystkim puściły nerwy i nasłuchałam się w domu niezwykle przyjemnych rzeczy. Bo oczywiście to, że człowiek ma problemy ze sobą, to za mało. Trzeba go jeszcze obwiniać o to, że je ma, żeby czuł się gorzej.

A nie, przepraszam, to nie tak. Nikt nie chce, żebym czuła się gorzej. Tego typu gadki mają mi pomóc, motywując mnie do zmian, bo przecież jedynym problemem jest moja motywacja. Gdybym tylko zechciała nie przejmować się wszystkim, nie bać się, nie panikować z błahych powodów i nie mieć non stop problemów żołądkowych, przez które nie umiem normalnie jeść i spada mi odporność, to natychmiast byłoby inaczej, jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki. To, co jest, to wszystko moja wina, bo ja nie chcę się tego pozbyć. Oczywiście, że nie chcę, bo gdybym chciała, to by było normalnie - logiczne, nie?


Cytat dnia:

"Myślałam, że jak skończysz studia i pójdziesz do pracy, to się skończy i będziesz normalna, ale widzę, że chyba nigdy nie będziesz". 

niedziela, 8 listopada 2015

24. niespodzianka


Czegoś takiego się nie spodziewałam. Nigdy bym się nie spodziewała, że będę się czuła aż tak swobodnie i komfortowo w towarzystwie osoby, którą pierwszy raz widzę w realu, w nowym miejscu, na cudzym terenie i w momencie życia, w którym żyję w ciągłym napięciu, wszyscy przedstawiciele ludzkiego gatunku mnie denerwują i niemal z nikim się nie dogaduję. Przez cały dzień. I bez leku.

Po drodze zdarzyło się kilka sytuacji potencjalnie stresogennych, a jakimś cudem prawie tego nie odczułam. Raczej uświadamiałam sobie, że tu i teraz mogę zareagować stresem, bo zwykle reaguję, i przygotowywałam się mentalnie na stres. Ale stres nie nadchodził.

Jeśli dobrze pamiętam, w pewnej absolutnie nierealistycznej, absurdalnej i marysuistycznej książeczce L. M. Montgomery, którą czytałam w dzieciństwie, był wątek faceta, który w tajemnicy przed własną żoną i resztą świata tworzy cudowne lekarstwa w pokoju, do którego nikomu oprócz niego nie wolno wchodzić. Mogłabym się zastanawiać, czy W. w tajemnicy przed całym światem komponuje jakieś specyfiki w swojej Narnii, a następnie przyprawia nimi posiłki gości, by na czas pobytu zapominali o wszystkich zmartwieniach. Ale W. nie przygotowywał dla mnie posiłków, więc to raczej należy wykluczyć.

Czy naprawdę trzeba wyjechać tyle kilometrów od domu, żeby wreszcie odczuć, że ktoś rozumie i bierze pod uwagę moje emocje? Ludzi dookoła jest tylu. Dlaczego oni wszyscy tego nie potrafią, nawet nie próbują? Dlaczego mogę im tłumaczyć niektóre rzeczy na swój temat pięćset razy, a oni postępują dokładnie odwrotnie niż proszę, skoro osoba widziana pierwszy raz w życiu robi automatycznie rzeczy, które mi pomagają? I prawdopodobnie co najmniej czasami nawet sobie tego nie uświadamia.

Mam nadzieję, że będę mogła i umiała odwdzięczyć się tym samym.

Po powrocie do domu zajrzałam na fejsika i dowiedziałam się między innymi, że dziewczyna, która studiowała na moim wydziale, znowu pomieszkuje w hotelu Marriott, tym razem w Budapeszcie. Sądzę, że w opuszczonych budynkach jest przyjemniej niż w Marriottach. I przyjemniej jest widzieć przelot kilkudziesięciu ptaków nad osiedlem, liście przepędzane przez wiatr ze wzniesienia czy zachęcająco czarne korytarze, niż fotografować się ze śniadaniem. Dwudniowa przerwa od fejsika, skrzynki mailowej i w ogóle od ludzi też nie jest złą rzeczą. Ale to moje zdanie.



Siedemnastoletni H. napisał kiedyś, gdy depresja dawała mu się szczególnie mocno we znaki, że dobre sny są tylko po to, by potęgować siłę koszmarów.

Tu i teraz myślę, że może jest, albo przynajmniej bywa, odwrotnie.

Ale muszę to sobie zapisać, zanim zmienię zdanie.


niedziela, 1 listopada 2015

23. dylemat


Przypadkowo znalazłam w różniastych dokumentach tekścik, który napisałam w połowie studiów, żeby wziąć udział (oczywiście anonimowo) w pewnych badaniach naukowych. Była to moja odpowiedź na pytanie o największy aktualnie dylemat etyczny w moim życiu. Ponieważ jest ona związana z tematyką tego bloga, a oryginału zamierzam się pozbyć, wrzucam ją tutaj:



Najważniejszy dylemat etyczny w moim życiu jest obecnie związany z moimi problemami z własną tożsamością płciową. 

Nie identyfikuję się ze swoją płcią biologiczną, tzn. nie czuję się kobietą, chociaż nie czuję się także mężczyzną – czuję się zagubiona pomiędzy dwoma płciami, w jakimś punkcie spektrum między nimi, jednak zwykle troszkę bliżej mężczyzny. Jestem pogodzona z wyglądem mojego ciała i nie czuję potrzeby, aby cokolwiek w nim zmieniać, ale zwykle chciałabym ubierać się możliwie jak najmniej kobieco. Za każdym razem, gdy okoliczności wymagają ode mnie założenia typowo kobiecego stroju (suknia lub spódnica, rajstopy, buty na obcasach, makijaż itd.), czuję się jak przebieraniec i błazen, prawdopodobnie tak, jak czułby się przeciętny mężczyzna zmuszony do przebywania w towarzystwie w przebraniu kobiety. Chciałabym przynajmniej na co dzień być zupełnie wolna od przyjętych w naszym społeczeństwie oczekiwań innych ludzi na temat wyglądu kobiety w moim wieku. Staram się oscylować pomiędzy tymi oczekiwaniami a własnymi potrzebami w taki sposób, żeby wypracować pewien kompromis, jednak zdaję sobie sprawę, że i tak bywam postrzegana jako ekscentryczka. Nie powinno mi to przeszkadzać, ponieważ mam wspaniałych przyjaciół, którzy od wielu lat akceptują mnie taką, jaka jestem, ale… no właśnie. 

Za każdym razem, gdy poznaję kogoś, kto mógłby być dla mnie bliższy niż przyjaciel, staję przed dylematem: być sobą czy nie? Mężczyźni, z którymi dobrze się dogaduję i mogłabym stworzyć związek, zwykle nie są mną zainteresowani jako partnerką, ponieważ nie przypominam typowych kobiet, które są dla nich atrakcyjne. Ostatnio znowu usłyszałam od kogoś, kto w krótkim czasie stał się mi bardzo bliski duchem, że miałabym w sobie wszystko, czego szuka, gdyby nie to, jak wyglądam, i z tego tylko powodu musimy pozostać przyjaciółmi. Zdaję sobie sprawę, że gdybym zmodyfikowała swój wygląd i zmusiła się do udawania kogoś, kim nie jestem, mogłabym wejść z kimś takim w bliższą relację. Pomijając moje uczucia, nie byłoby to prawdopodobnie trudne, ponieważ jestem dobrym obserwatorem i doskonale wiem, co musiałabym w tym celu zrobić. Zależy mi jednak na stworzeniu dojrzałej relacji z drugim człowiekiem, opartej na wzajemnym zrozumieniu i zaufaniu, a nie na nieszczerości i nieustannym męczeniu się. Zastanawiam się, czy jest to w ogóle możliwe w moim przypadku, czy też ceną za bycie sobą bezwzględnie musi być samotność, a ceną za akceptację – okłamywanie siebie i innych?



Obecnie mogę powiedzieć, że przez większość czasu jestem w miarę sobą.

środa, 21 października 2015

22. światełko


Najtrafniejsze ever:


Sometimes when I look at you, I feel I'm gazing at a distant star. 
It's dazzling, but the light is from tens of thousands of years ago.
Maybe the star doesn't even exist any more. Yet sometimes that light seems more real to me than anything.

― Haruki MurakamiSouth of the Border, West of the Sun


sobota, 17 października 2015

21. kiedysie


W pewnym jasnym domu na wsi, w najciemiejszych szufladach jasnych drewnianych komód mieszkają Kiedysie. Takie sympatyczne stworki, nieco mniejsze od Muminka i nieco większe od smerfa, które zwykle śpią sobie smacznie swoim dobrodusznym snem, ale uszy mają przy tym szeroko otwarte. Nasłuchują przez sen, a kiedy ktoś wypowie głośno ich imię, bezszelestnie wysuwają głowy z szuflad i pokazują języki.

A dzieje się to bardzo często.

Na przykład wtedy, gdy Ri. namawia rodziców, by pojechali z nią nad jezioro.
- Wstydzilibyście się - mówi Ri. - Mieszkamy tak blisko jeziorka, równie blisko jest drugie, a byliśmy tam razem ostatnio sześć lat temu. Spakujmy jakieś drożdżówki, aparat i po prostu jedźmy, pochodzimy sobie, pooddychamy powietrzem nad wodą...
- Nie chce mi się teraz - odpowiada ojciec. - Dzisiaj jestem zmęczony, chętnie wypiłbym piwo. Pojedziemy, obiecuję, ale nie dziś. Może kiedyś.
I tak co roku, dialog się mniej więcej powtarza, a nad jezioro nadal nie pojechaliśmy.

Kiedysie bardzo lubią też wizyty J. i S.

Na ostatnim roku studiów S. powiedział:
- Chciałbym cię zabrać w góry, żebyś poznała moje ulubione szlaki, te, na których się wychowałem.
- Ale ja nigdy nie chodziłam tak serio po górach, zresztą zawsze byłam słaba fizycznie, nie mam dobrej kondycji jak ty - przeraziła się Ri.
- Oj tam - odparł S. - Zaczniemy od czegoś łatwego i będziemy jeździć regularnie, to się stopniowo przyzwyczaisz. Przecież nie muszę zawsze robić tylu kilometrów, co ostatnio. Ja się już w życiu dość nałaziłem.
Podejście S. bardzo się Ri. spodobało. I jakiś czas później spytała S., co z tym wyjazdem.
- Jakim wyjazdem?
- No, mieliśmy jechać w góry, przecież mnie namawiałeś.
- A, to! Przypominam sobie, ale wiesz, ja to wtedy mówiłem tylko tak, tak wstępnie. Nie myślałem, żeby już teraz jechać.
- To kiedy pojedziemy? - zapytała Ri., robiąc w myślach przegląd rzeczy, które trzeba by spakować.
- Hm... Kiedyś, gdy będę po magisterce.
Na dzień dzisiejszy S. jest po magisterce od dwóch lat, niedawno zaczął drugi rok studiów doktoranckich. Czy pojechaliśmy? Nie.

- Nauczysz mnie trochę rosyjskiego?
- A tak, mogę - zadeklarował J. - Już co nieco zapomniałem, ale mogę sobie przypomnieć.
- O, jak fajnie! Kiedy zaczynamy?
- Co? Ummm, mhm. Może kiedyś zimą, ja ci powiem, kiedy będę gotowy.
Nie powiedział.

Od jakichś dwóch lat Ri. ma problem z komodą: druga i trzecia szuflada, wypełnione po brzegi, regularnie się psują. Niedawno - a minął dopiero rok od interwencji stolarza - druga szuflada znowu się zarwała.
Mama Ri. twierdzi, że to wina chomikowania czasopism, ojciec - że wszystko przez nadmiar płyt CD. Ale Ri. jest przekonana, że to Kiedysie tyle ważą.

czwartek, 15 października 2015

20. prawda

Dzisiaj po raz pierwszy od lat czuję, że chciałabym umrzeć. Mam dwadzieścia cztery lata i wrażenie, że moje życie się skończyło, że już nic dobrego mnie nie spotka.

Przez wszystkie lata edukacji usilnie odwracałam swoją uwagę od ludzi, który postrzegali mnie jak śmiecia, wierząc, że to najlepsza droga. Zwłaszcza przez ostatnich kilka lat korzystałam z każdej okazji, by się czegoś nauczyć, rozwinąć. Wreszcie miałam poczucie sensu. Ale historia zatoczyła koło i znowu czuję się śmieciem, tym samym, nic nie znaczącym śmieciem.

Jestem cały czas na lekach, ale sytuacja nie poprawiła się ani o jotę, bywa wręcz gorzej. Nie potrafię zasypiać ze stresu przed następnym dniem, mam koszmary, lęki. Po powrocie do domu potrafię tylko położyć się i leżeć do oporu lub bezmyślnie marnować czas, odmóżdżając się i nie robiąc nic konstruktywnego. Wszystkie moje pomysły diabli wzięli: nie mam na nie siły. Dzisiaj omal nie zasłabłam, a później rozpłakałam się w samochodzie ojca, coś we mnie pękło i w drodze powrotnej opowiedziałam mu wszystko o mojej pracy i moim stanie psychicznym.

Nie wiem, jak bym funkcjonowała w ostatnich tygodniach, gdyby nie moje hobby uważane przez wszystkich za bzdurne, rodzice i dwie osoby poznane w sieci, które regularnie ze mną rozmawiają. Jest to zaskakujące, że o rzeczach, o których nie umiem rozmawiać z wieloletnimi przyjaciółmi, potrafię z tymi osobami swobodnie rozmawiać i w dodatku czuję się rozumiana. W całej tej sytuacji jest wiele absurdów.

Im bardziej wsłuchuję się w siebie, tym głośniej ostatnio słyszę tylko jedno marzenie: żeby któregoś dnia wyjść z domu o szóstej trzydzieści i zniknąć, zamiast do znienawidzonej pracy pójść do lasu w jedno z tych cudownie cichych miejsc, o których prawie nikt nie wie, pobyć tam całkiem sama. Posiedzieć w całkowitej izolacji od ludzi, mając wszystko gdzieś. I wrócić, jeśli wszystko będzie inaczej.

Ale nie będzie.


środa, 14 października 2015

19. byli rzucają długie cienie


Dzisiaj jedna ze starszych wiekiem (tzn. urodzonych w pierwszej dekadzie po zakończeniu II wojny światowej) osób z mojej rodziny powiedziała mi, że mój były był najbardziej kulturalnym młodym człowiekiem spoza rodziny, jaki przewinął się w ostatnich latach przez jej dom.

Zapytałam, dlaczego, i usłyszałam w odpowiedzi, że były robił wszystko to, czego inni młodzi ludzie zazwyczaj nie robią: witał się po przyjściu ze wszystkimi domownikami, pytał podczas wizyt, czy może w czymś pomóc, przed wyjściem zawsze dziękował za gościnę, i inne takie. A przede wszystkim sprzątał po sobie i nie zostawiał bałaganu w cudzym domu.

Pomyślałam sobie, że to smutne. 

Przytaknęłam, że owszem, X. właśnie tak się zachowywał, ale ja jego kulturalne zachowanie traktowałam jako oczywistą oczywistość, ponieważ moim zdaniem to powinna być norma. I smutne, że nie jest. Niestety, X. już więcej w odwiedziny nie przyjdzie.

Później, w rozmowie z mamą, powiedziałam, że cień X. nadal unosi się nad okolicą i chyba do końca mojego życia będzie on pamiętany jako fajny facet. Przy czym zadziałał ciekawy mechanizm: o ile w innej rodzinie kwestią najczęściej przypominaną mogłoby być jego wykształcenie, w tej rodzinie wykształcenie nie jest postrzegane jako coś niezwykłego (tzn. przyjmuje się jako normę, że człowiek się uczy do studiów magisterskich włącznie, a odkąd mamy w rodzinie młodego doktora i doktoranta, starsi zdążyli zauważyć, że facet ze stopniem naukowym to nadal ten sam facet, który w życiu prywatnym niekoniecznie zachowuje się wzorowo, a także rozrzuca skarpety po pokoju i od czasu do czasu tłucze samochód), natomiast kultura osobista owszem. Kultura osobista rzuca się w oczy. A to, że X. jest człowiekiem wybitnie dwulicowym - w towarzystwie okazywał mi uwielbienie na wszelkie możliwe sposoby, zaś w sytuacjach sam na sam udowadniał, jak mógł, że mnie nie szanuje - w oczy się nie rzucało, przeciwnie: tego raczej osoby postronne nie miały okazji zobaczyć.

Mama powiedziała co nieco, po czym doszła do tego samego morału, co zwykle: że zapewne poszłam z nim do łóżka, a nie powinnam chodzić do łóżka z kimś, kogo znam dopiero pół roku. (Doskonale wiem, że o znajomości trwającej dwa czy trzy lata powiedziałaby to samo: zawsze jest za wcześnie, chyba, że po ślubie). Zmieniłam więc temat i niedługo później skończyłam rozmowę, nie potwierdzając ani nie zaprzeczając, bo nie mam zamiaru spowiadać się rodzicom z takich rzeczy, zresztą morał był od czapy.

A jeszcze później narysowałam komiks, co mam w zwyczaju robić, gdy coś mnie rozbawi i nie mam z kim się tym podzielić.




niedziela, 11 października 2015

18. (weekendowe) życie stadne


Przez dwa dni mój dom był pełen obecności S. S. z jego miłością do miodu gryczanego, z koszulą z batiku przysłaną przez przyjaciółkę z Indonezji, wojskowymi spodniami i skarpetami w kolorowe czaszki, z różańcem, ze strupami od pompek na pięściach, ze specyfikiem chroniącym rzekomo przed alergią na kocią sierść, z dzbankiem mocnej herbaty i archaicznymi platformówkami w telefonie.

Rozmawialiśmy, o czym się tylko dało (a nie da się tylko na jeden temat, którego wolę unikać), a S. od rana do wieczora usta się nie zamykały: perorował o plagiatach na uniwersytetach, wcinając poranną jajecznicę z szynką, z ręcznikiem w ręce opowiadał o treningach karate, filozofował nad pieczonym dorszem, w porze podwieczorku wypytywał moich rodziców o przygody z czasów młodości i poglądy na współczesną Polskę, komentował śmieszne filmiki na YouTube i spory profesorów, po kolacji wspominał najtrudniejszą zimę w swoim życiu, a o drugiej trzydzieści w nocy, gdy już oczy mi się kleiły, pytał, czy wiem, co to jest shibari. I śmiał się, ciągle się śmiał. Z zazdrości psa o kota, głupawych dziewczyn z wydziału, wrzucania na instagrama zdjęć ze śniadaniem w hotelu Mariott przez znajomą absolwentkę psychologii, z posta tejże o uchodźcach, z pruderyjnych ludzi, z księdza z ulubionej parafii, z samego siebie, z tego, że makaron spadł mi z łyżki. Były też poważne rozmowy, zbyt intymne, żeby jakkolwiek o nich pisać. Te rozmowy zapisałam na twardym dysku mojego mózgu, mam nadzieję, że na stałe.

Nie mogę powiedzieć, żebym na te dwa dni zapomniała o sprawach, które mnie dręczą, o najnowszych stresach i wiekowych lękach. Ale na niektóre z nich spojrzałam z innej perspektywy.

Chciałabym, żeby wszyscy ludzie... dobra, nie popadajmy w utopię: żeby choć dziesięć procent ludzi miało w sobie tyle dobrej woli i chęci, by starać się zrozumieć drugiego człowieka.

- Czuję się teraz tak spokojnie i bezpiecznie - powiedziałam o drugiej w nocy - jak w stadzie.
S. się oburzył, bo stado w jego odczuciu ma nieprzyjemne konotacje: kojarzy mu się z większą liczbą osobników.
- Nie, nie o to chodzi. Chodzi mi o spokój i bezpieczeństwo... o uczucie, że masz swoje miejsce i nie jesteś sam, że nawet, gdy ktoś inny z twojego stada jest na polowaniu daleko stąd, to wciąż jest z twojego stada, więź nie zanika.
- Zabierasz cały koc - zauważył pragmatycznie S.
- "Odkrywam cię wciąż na nowo" - przypomniało mi się z "Opowiem ci bajkę, jak kot palił fajkę".

piątek, 2 października 2015

17. oswajanie


Ostatnio bardzo lubię sypiać z kotem.

Mój kot nie przepada za kontaktem fizycznym, w większości sytuacji nie lubi być przytulany, dlatego nie dziwi mnie, że woli układać się do snu w fotelu obok mojego łóżka lub (o wiele rzadziej) w nogach łóżka. Nie przeszkadza mi, że nie mogę go objąć. Słucham jego cichego, spokojnego oddechu i czuję się choć trochę mniej samotna oraz trochę bardziej bezpieczna. 

Ludzie boją się mojego kota, ale dla mnie jest on przewidywalny i logiczny, zwykle wiem, jak w danej sytuacji zareaguje, umiem przewidzieć jego ruchy, wiem, jak lubi być dotykany i kiedy. Oswoiłam go, choć mądre książki głoszą, że koty podobno nie pozwalają się oswoić. A był to mój pierwszy raz, dodatkowo kot był zwierzakiem po przejściach.

Kilka razy próbowałam oswoić człowieka. Czuję, że nigdy mi się to nie udało. 

środa, 23 września 2015

16. jak to z ra. było

Od zawsze lubiłam tworzyć historie: gdy byłam dzieckiem, większość moich zabaw polegała na odgrywaniu wymyślonych historii przy pomocy zabawek lub postaci wyciętych z czasopism. Zanim nauczyłam się pisać, rysowałam "komiksy" pozbawione dymków, często mówiąc przy tym do siebie, a przynajmniej głośno odgrywając dialogi. Później nastała era pisanych na komputerze "scenariuszy", pamiętników i opowiadań. Pierwsze moje "poważne" (tzn. takie, które pisałam całymi godzinami i które zajęło co najmniej kilkadziesiąt stron w Wordzie) opowiadanie zaczęłam pisać w wieku trzynastu lat - było to typowe opowiadanie fan-fiction osadzone w uniwersum "Harry'ego Pottera", na punkcie którego miałam bzika, publikowane na blogu. Dwa lata później świat stworzony przez kogoś innego przestał mi jednak wystarczać. I tak powstał Ra.

Ra. narodził się na Ziemi po kataklizmie, który spowodował śmierć większości ludzi i ekstremalną zmianę warunków klimatycznych na całej planecie. Choć teraz już wiem, że nie ma w tym nic oryginalnego, w wieku szesnastu lat nie znałam żadnej historii tego typu, mój świat nie został zainspirowany niczym, co już istniało. Spędzałam sporo czasu, fantazjując o nim i rozmyślając, jak uczynić go jak najbardziej realnym. W pewnym momencie stwierdziłam jednak, że nie potrafię rozbudować go bardziej, i zaprzestałam dalszych intencjonalnych wysiłków. W skrócie: przestałam pisać. Mimo tego mój świat nadal żyje i na przestrzeni ośmiu lat przeszedł prawdziwą ewolucję; o dziwo, im mniej staram się, by go rozwijać, tym bardziej on się zmienia, jakby dojrzewając razem ze mną.

Postać Ra. stworzyłam na samym początku, pojawił się on już w pierwszym opowiadaniu o moim świecie, jednak początkowo miał być bohaterem drugoplanowym i przypominać mojego kolegę z podstawówki. Z czasem zmieniłam zdanie: ponieważ niezbyt umiałam wcielać się w postaci o zupełnie innej osobowości niż moja, władowałam w niego całą siebie i uczyniłam z niego postać pierwszoplanową. Można powiedzieć, że od tej pory Ra. był mną, pomijając dwie kwestie. Po pierwsze, potrafił efektywnie przeciwstawiać się swoim lękom, w przeciwieństwie do mnie. Po drugie, był chłopcem.

W czasach, gdy powstał Ra., ja i moi znajomi z Internetu, również piszący swoje opowiadania, mieliśmy w zwyczaju od czasu do czasu rozmawiać ze sobą na GG jako postaci z naszych opowiadań. Jeszcze w połowie liceum zdarzało się, że kiedy zagadywali do mnie koleżanka czy kolega, wcielałam się w Ra. i rozmawiałam z nimi jako on, używając rodzaju męskiego. Nie byłam w tym wcale odosobiona, jednak z obecnej perspektywy wydaje mi się, że dla mnie znaczyło to więcej niż dla pozostałych: mogłam bezkarnie pobyć chłopakiem, jeśli akurat byłam w odpowiednim nastroju, i nikomu to nie przeszkadzało.

(Swoją drogą, mając piętnaście, szesnaście lat, marzyłam, że spotkam kiedyś osobę, która polubi mój nieistniejący w realu świat, polubi moje wcielanie się w Ra. i nie będzie się śmiała, i pozwoli mi poczuć się w pełni swobodnie. Wierzyłam, że jest gdzieś taka osoba, którą pokocham najbardziej na świecie i wprowadzę również do mojego wymyślonego świata jako drugą postać z krwi i kości. Ale później nauczyłam się, że ten poziom zrozumienia jest niemożliwy i lepiej w ogóle z innymi na ten temat nie rozmawiać).

Obecnie Ra. rozumiem dwojako: nadal nazywa się tak postać z mojego świata, ale też sama nazywam siebie Ra. w dni, gdy czuję się bardziej męsko. Z kolei w dni, gdy czuję się neutralnie lub bardziej kobieco, dla kontrastu nazywam siebie Ri. Nie oznacza to, że mam jakiś problem z oddzielaniem fikcji od rzeczywistości: nie, z tym akurat problemu nie mam, nie mam też rozdwojenia jaźni. Ponieważ jednak postać Ra. w gruncie rzeczy jest mi tak bliska, jak to tylko możliwe, a do tego jest płci męskiej, w "bardziej męskie dni" z przyzwyczajenia jest mi najłatwiej myśleć o sobie jako o Ra., ponieważ czuję się wtedy prawie tak swobodnie jak zawsze, gdy wcielałam się w niego w rozmowach czy opowiadaniach.

Zdecydowałam się o tym wszystkim napisać, bo coraz częściej kusi mnie, by w swoje posty wplatać dialogi pomiędzy Ri. i Ra. Dialogi takie pisałam już w czasach, gdy prowadziłam pamiętnik w liceum, i wciąż lubię to robić, bo jest to dla mnie forma, która pomaga mi się zdystansować do problemów, rozładować napięcie i pośmiać się z siebie. W związku z tym od czasu do czasu mogą się tu takie dialogi pojawiać; nie należy brać ich całkiem serio, chociaż zawsze jest w nich co najmniej ziarno prawdy. A czasem całkiem sporo ziaren.

15. jeszcze nie wiem


Z moją relacją z J. znowu jest nie najlepiej.

Gdybym miała powiedzieć, co jest nie tak, nie umiałabym. Po prostu czuję to w kościach. To jest we mnie. Zwykle zaczyna się ode mnie.


Jest taka genialna scena w "Sylvii", gdy Sylvia i Ted rozmawiają:

- I am sorry.
- What for?
- I don't know yet.

wtorek, 22 września 2015

14. wiem, że nie wiem


Mam duże trudności z określaniem, kim jestem dla innych ludzi: co o mnie myślą, jaką rolę pełnię w ich życiu, czy coś dla nich znaczę. A już najtrudniej jest mi stwierdzić, czy ktoś jest dla mnie miły dlatego, że mnie lubi, czy tylko dlatego, że tak wypada lub może to przynieść korzyści materialne.

Łączy się to z drugą kwestią: nie mam zielonego pojęcia, jaka częstotliwość kontaktów (koleżeńskich, przyjacielskich) z konkretną osobą jest właściwa, by okazywać jej sympatię i dawać do zrozumienia, że chcę utrzymywać z nią kontakt, ale jednocześnie nie przeholować. I nie wiem, jaka powinna być częstotliwość mojej inicjatywy w stosunku do inicjatywy drugiej osoby. Prawidłowości w tym względzie zaczynam dostrzegać dopiero po długiej znajomości, ale wciąż są to prawidłowości indywidualne, nie ogólne, mogące jakkolwiek pomóc w kwestii nowych znajomych. I tak moja przyjaciółka uważa, że ją zaniedbuję, jeśli przez tydzień nie odezwę się telefonicznie, podczas gdy przyjaciel miewa okresy izolacji od kontaktów towarzyskich trwające nawet ponad miesiąc, ale jeśli się odzywa, to lubi "to hear from me" nawet codziennie.

Dzisiaj już więcej rozumiem i wiem na przykład, że w okresie gimnazjum uważałam za przyjaciół osoby, które wcale nie potrzebowały kontaktu ze mną do szczęścia, a niektórym się narzucałam, będąc pewna, że mnie lubią. Kiedyś jednak byłam w szoku, gdy po ukończeniu szkoły większość z tych osób nie wyraziła chęci utrzymywania ze mną kontaktu, a część nigdy więcej się nie odezwała.

Inna sprawa, że gdybym przez całe życie tylko i wyłącznie czekała na inicjatywę drugiej osoby, nie odzywając się pierwsza lub robiąc to sporadycznie, w moim życiu prawie wcale nie byłoby ludzi poza rodziną... Nie wiem, dlaczego ludzie nie chcą się ze mną przyjaźnić. Wchodząc w nową grupę, zawsze staram się zyskać sympatię innych. Jestem miła, kulturalna, udzielam pomocy, nie wywołuję konfliktów, nie jestem dwulicowa, zresztą z natury jestem bardzo pacyfistycznie nastawiona do otoczenia. Mimo tego, gdy ludzie poznają mnie bliżej, zwykle kończy się tak samo: po ukończeniu szkoły, projektu, wolontariatu, kursu itp. nikt się już do mnie nie odzywa, chyba, że ktoś potrzebuje porady lub innego rodzaju pomocy, na przykład przetłumaczenia na angielski tytułu pracy dyplomowej. Kiedy zaglądam na portal społecznościowy, odkrywam, że inni nadal utrzymują ze sobą kontakt, nawet wyjeżdżają na wspólne wakacje - jak oni to robią, że ktoś im to proponuje, nie mam pojęcia. Do dziś nie wiem, co robię źle.

Chciałabym, by ludzie częściej udzielali sobie informacji zwrotnej: żeby mówili, co czują w stosunku do drugiej osoby, co w niej lubią, a co ich w niej denerwuje. Z dwojga złego wolę bowiem, by ktoś powiedział mi czarno na białym: "Słuchaj, dzisiaj strasznie mnie wkurzyłaś, robiąc x, więc byłbym wdzięczny, gdybyś się czymś zajęła i dała mi spokój do końca dnia" albo po prostu "Wkurzasz mnie", niż aby głośniej niż zwykle trzaskał garnkami w kuchni, odzywał się bardziej lakonicznie niż zwykle, stroił miny jak Jaś Fasola i oczekiwał, że domyślę się, o co chodzi. Niestety, większość ludzi preferuje tę drugą opcję.
To, co napisałam o informacji zwrotnej, ma zresztą szerszy kontekst. Zdarzało się, że ludzie, którzy byli dla mnie ważni, niespodziewanie w ciągu jednego dnia znikali z mojego życia lub wręcz znikali z tego świata. Dlatego od kilku lat staram się, żeby ważne dla mnie osoby w każdym momencie wiedziały, co dla mnie znaczą, żeby żadna zombie apokalipsa nie mogła sprawić, że odejdą w niewiedzy, że ktoś ich bardzo, bardzo lubił.

Ostatnio jestem zaskoczona (pozytywnie) zachowaniem pewnej osoby, która w moim odczuciu okazuje mi dużo sympatii i ciepła, więcej niż większość ludzi, choć zna mnie od niedawna. Nie potrafię jednak wykoncypować, czy osoba ta zachowuje się w ten sposób tylko dlatego, że jest dobrze wychowanym człowiekiem, czy też lubi mnie jako osobę i chce się ze mną przyjaźnić. Ja czuję, że zaczęłam bardzo, bardzo lubić tę osobę. Niestety, w temacie kontaktów towarzyskich jestem tępa i obiektywna ocena sytuacji przekracza moje możliwości.

Chciałabym w tego typu sytuacjach móc napisać list:


Ahoj, X.!

Ponieważ jestem nieco zdezorientowana co do charakteru Twoich oczekiwań względem mnie, mam do Ciebie małą prośbę.

Jeżeli chcesz zostać moim przyjacielem, następnym razem, gdy się zobaczymy, załóż coś niebieskiego. Może to być koszulka, spinka, wstążka, naszyjnik, czapka... cokolwiek. 

Jeżeli jesteś dla mnie miły/a z czystej grzeczności, ale nie zależy Ci na byciu moim przyjacielem, nie zakładaj niczego niebieskiego - spoko, nie musisz udawać, że jest przeciwnie, ja się nie obrażę. Nadal uważam, że jesteś przefajnym człowiekiem i zasługujesz na wszystko, co najlepsze w życiu. Po prostu chciałabym to wiedzieć.

Byłabym też wdzięczna, gdybyś powiedział/a mi, jak często mam się do Ciebie odzywać, jeśli Ty nie odzywasz się pierwszy/a, i czy w ogóle mam odzywać się pierwsza.

RT

P.S. od Ri. i Ra.: 
Jeżeli zdecydujesz się zostać naszym przyjacielem, możesz przyjąć z dużym prawdopodobieństwem, że zyskasz coś trwałego: nie odejdziemy z Twojego życia, chyba, że sam/a nas o to poprosisz, bardzo nas zranisz lub umrzemy. Nieważne, gdzie mieszkasz, ile zarabiasz, czy się modlisz i co robisz w swojej sypialni. Zyskasz kogoś, kto będzie zawsze po Twojej stronie i nie odwróci się od Ciebie, nawet jeżeli zaczniesz robić absolutne głupoty ze swoim życiem - co najwyżej przedstawimy Ci w skrócie obiektywne konsekwencje lub (nieco mniej skrótowo) nasz punkt widzeniaZyskasz kogoś, kto nie wygada nikomu Twojej tajemnicy, nie będzie się śmiał z Twoich quirków (chyba, że czasem lubisz się z siebie pośmiać) i nie będzie się obrażał, kto nie będzie fałszywy, kto chętnie przegada z Tobą pół nocy, pójdzie do lasu, pojedzie na wycieczkę czy z czystej ciekawości poczyta/poogląda to samo, co Ty. 
Ale - ostrzegamy - zyskasz też kogoś, kto jest niekumaty, jeśli chodzi o kontakty towarzyskie, i ekscentryczny. Jeżeli będziesz coś do nas miał/a, cokolwiek to będzie, zawsze uderzaj z tym właśnie do nas i mów o tym wprost - właśnie nam, ponieważ MY NIE SIEDZIMY W TWOJEJ GŁOWIE. Na wielu rzeczach się nie znamy, ale jedno wiemy na pewno: jeżeli jesteś sam/a i słyszysz jakieś głosy, to na pewno nie jesteśmy my.


Jaki piękny byłby świat, gdyby wszystkie sprawy tego typu dało się tak łatwo rozwiązać!

niedziela, 20 września 2015

13. zamiast doktora frankensteina


Aż dwie osoby wyraziły w rozmowach ze mną zaniepokojenie faktem, że ostatnio średnio raz w tygodniu odwiedzałam M. i piłam z nią alkohol. Prawdopodobnie wyobraziły sobie w pierwszej chwili owe wizyty jako radosne popijawy. Tymczasem prawda ma się do ich wizji jak długość życia mojego chomika do ilości paliwa w baku ukochanego samochodu męża mojej sąsiadki. U M. owszem, piję, ponieważ M., starsza ode mnie o dwadzieścia lat, nieźle zarabia, w związku z czym stać ją na alkohole z wyższej półki, które jakoś smakują i nie cuchną jak kocie siuśki. Ale nie piję wiele, jak to ja. I na ogół moje wizyty kończą się tym, że M. płacze, a później ja również płaczę, tylko że po powrocie do domu.

M. płacze nad rozpadem swojego wieloletniego związku z Z., facetem, który mógłby robić za książkowy przykład osoby z zespołem Aspergera. Ja natomiast płaczę z dwóch powodów: nad rozpadem ich związku, jako że przez kilka ostatnich lat w pewien sposób się z nimi zżyłam, przepadałam za obojgiem i podziwiałam ich za wszystko, co udało im się osiągnąć, oraz nad swoim życiem.

Zawsze patrzyłam na Z. jako na swój osobisty wzór do naśladowania, ponieważ w Z., pomimo znacznej różnicy wieku, dostrzegałam wiele moich własnych cech, a w jego stylu życia - odzwierciedlenie moich najistotniejszych potrzeb (pomijając, oczywiście, jego bzika na punkcie nieosiągalnych dla mnie sportów, których nie byłabym w stanie uprawiać). Nieraz powtarzałam sobie w duchu, że jeśli jemu, przy tak dużej potrzebie przestrzeni tylko dla siebie i swoich pasji, udało się zostać pożytecznym członkiem społeczeństwa i cenionym pracownikiem, a także stworzyć udany związek, to i mnie może się udać. Że nieustanne rozwijanie swoich zainteresowań, także niszowych, uczenie się coraz to nowych rzeczy i życie na swój sposób mogą iść w parze ze spełnieniem w sferze zawodowej i sferze uczuć.

A tu klops.

Mniejsza o to, jak rozpadł się związek M. i Z., bo nie założyłam bloga po to, by szczegółowo opisywać na nim życie intymne innych ludzi. Wystarczy, jeśli napiszę, że Z. jest obecnie przekonany, że nie nadaje się do małżeństwa, i zamierza zamieszkać samotnie w domku na wsi, z dala od wszystkiego, co budował przez kilkanaście lat: domu, małżeństwa, rodziny.

Cała ta historia, chcąc nie chcąc, wysyła do mnie komunikat: tobie też się nie uda, nie ma szans. Tym bardziej, że jestem znacznie bardziej pokręcona niż Z., a wątpliwości odnośnie swojej zdolności do bycia w dojrzałym związku - takim, w którym partnerzy są za siebie nawzajem w większym stopniu niż wcześniej odpowiedzialni, mieszkają razem i mają ze sobą codziennie do czynienia przynajmniej przez jedną trzecią doby - mam od jakichś trzech lat.

W ciągu owych trzech lat nieźle namieszałam sobie w życiu. Niestety, odkryłam przy tym przykrą rzecz: że bycie w stałym związku z kimś, z kim łączy mnie niezwykle silna więź emocjonalna i bez kogo nie potrafię żyć, nie chroni mnie przed intensywnymi fascynacjami innymi ludźmi, ludźmi czasem nieosiągalnymi dla mnie nawet jako przyjaciele. I, niestety, obecnie już mogę stwierdzić, że układa się to w pewien wzór: najwyraźniej potrzebuję osoby znacznie spokojniejszej ode mnie i dającej poczucie bezpieczeństwa, którą mogę się w pewnym sensie opiekować, ale jednocześnie potrzebuję też osoby o bardziej dominującej osobowości, lubiącej nagłe przypływy adrenaliny, aczkolwiek wciąż introwertycznej. Co zdecydowanie nie idzie w parze.

Jednym z kardynalnych błędów, jakie musiałam popełnić, aby ten wzór wyprowadzić, było pójście do łóżka ze znajomym, poznanym pół roku wcześniej przez Internet, wkrótce po tym, jak skończyłam wieloletni związek. A było to błędem dlatego, że mi się spodobało i wpakowałam się w relację, która z czasem okazała się toksyczna. Niestety, odkrywanie prawdziwej twarzy partnera na drodze nieprzyjemnych przeżyć przeplatało się z zachwycającymi odkryciami w łóżku, przez co brnęłam i brnęłam w ów związek bez szans, rozwijający dla Ri. i duszący dla Ra. Na szczęście nastał dzień, gdy Ra. doszedł do głosu. I powiedział wszystko, co tłamsił w sobie od dłuższego czasu. 

Innym błędem była fascynacja moim obecnie najlepszym przyjacielem, przez ponad rok - zanim się ocknęłam i przekułam ją w coś bardzo, bardzo pozytywnego - wyniszczająca mnie psychicznie. Jeszcze innym - durzenie się w pewnym delikwencie o artystycznej duszy, przez którego wygłupiłam się potwornie przed przyjaciółką i jej rodziną. Na szczęście przynajmniej to drugie trwało niedługo i skończyło się niemal bezboleśnie, ponieważ w tym samym czasie poczyniłam odkrycie, że ów pan jest wielkim zwolennikiem NLP i innych kognitywistycznych fąfli (słowo "fąfel", które znalazłam u Astrid Lindgren, uważam za genialne w tym kontekście, choć w oryginale oznacza zupełnie co innego). Wniosek: należy dużo rozmawiać z obiektami swoich westchnień, bo rozmowa to najskuteczniejszy (a przy tym jaki tani!) środek obniżający popęd płciowy. Moja przyjaciółka twierdzi wprawdzie, że najskuteczniejszym środkiem obniżającym popęd płciowy jest awersja faceta do prysznica i dezodorantu, ale osobiście uważam, że w niejednej sytuacji rozmowa pod względem szybkości działania bije wszystko na głowę.

Na szczęście, mieszając sobie w życiu, krzywdziłam raczej siebie niż innych - dzisiaj nikt prócz mnie już nie ponosi emocjonalnych kosztów mojego mieszania. Długofalowym plusem jest to, że dowiedziałam się więcej o relacjach międzyludzkich i poznałam samą siebie lepiej, w związku z czym niczego nie powinnam żałować. Minusem - to, że jednak czasami żałuję, bo swoją odmienność odczuwam teraz silniej niż kiedykolwiek; nawet po trwałym odsunięciu od siebie wizji typowego, nierozłącznego małżeństwa z dziećmi jest mi bardzo trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek przyszłość.

Wiele razy wałkowałam ten temat z S., którego potrzeby również wydają mu się niezbyt możliwe do zrealizowania. I za każdym razem rozmowa kończyła się po pierwszej w nocy, kiedy oboje nie myślimy już zbyt logicznie, rozmawiamy od rzeczy i zaczynamy się użalać, że nie da się zabawić się w doktora Frankensteina, stwarzając jedną osobę z połączenia pożądanych cech dwóch czy trzech różnych osób:
- Dlaczego ty nie możesz być bardziej posłuszna i uległa? 
- Przecież bywam uległa.
- Może i bywasz, ale nie jesteś.
- A dlaczego ty musisz być tak bardzo wybuchowy, narzucać mi swoją wolę, kłócić się ze wszystkimi dookoła i wierzyć, że przychodzą do ciebie istoty nadprzyrodzone?

Innym razem usłyszałam:
- Ty lubisz dewiantów i samych najgorszych. Pociągają cię mężczyźni ze skazą.

Może to i dobrze, że jest we mnie Ra., który bije na alarm, gdy zauważa coś niepokojącego, na przykład obojętność faceta wobec faktu, że jego najlepszy kumpel jest damskim bokserem i nie kryje się przed nim z tym faktem. Czujność Ra. nietrudno uśpić, ale i łatwo obudzić. Być może to jeden z powodów, dla których faceci nie przepadają za Ra.

Hej, tu Ra.
Nie potrafię się zgodzić z ostatnim zdaniem poprzedniego akapitu. Faceci z całą pewnością nie wiedzą o mnie takich rzeczy, w ogóle prawie nic o mnie nie wiedzą, ponieważ nie chcą mnie bliżej poznawać. Twierdzą, że przeze mnie nie czują się komfortowo i że moje pomysły uwłaczają ich godności.

Ra., idź spać, z łaski swojej. Jutro musisz być wyspany, bo twoja stanowczość jest mi potrzebna w pracy.

Nie chce mi się spać.

W takim razie mi pomożesz.

Wracając do tematu: na dzień dzisiejszy nie mam spójnej wizji przyszłości, więcej: nie potrafię sobie wyobrazić, jak miałaby ona wyglądać.
Z jednej strony, potrzebuję bliskości drugiego człowieka, jego obecności w moim życiu, a przygodne kontakty mnie nie pociągają; nie chcę żyć samotnie, nie potrafię sobie nawet wyobrazić samotnego mieszkania. Bo jak to tak, nie móc dzielić z drugą osobą najradośniejszych i najbardziej przykrych chwil? Budzić się samotnie, zasypiać samotnie, jeść samotnie, chorować w samotności, wszystko robić samotnie, nie mieć do kogo gęby otworzyć po powrocie z pracy? Co to, to nie. Na samą myśl czuję lęk. Przez całe życie dążę do bliskich relacji i nie robię tego po to, żeby wszystko diabli wzięli. Założę się, że po kilku miesiącach samotnego mieszkania zaczęłabym gadać do siebie.
Ale ogarnia mnie przerażenie na myśl, że ktoś, nawet najbliższy i najsłodszy, przez resztę życia może ze mną mieszkać. Rozrzucać papierki po batonikach po wszystkich pokojach, robić Alaskę z domu, przekładać moje rzeczy, rozkładać swoje rzeczy w mojej sypialni. Że ktoś może chcieć się pozbyć mojego kota. Że może próbować mnie zmieniać, urabiać: mówić, że nie wypada mi chodzić do kina z kumplami, że moje hobby jest bezużyteczne, że moja peruka śmierdzi, że po co ja się przez tyle czasu uczę takiego nieprzydatnego języka, że nie mogę słuchać muzyki bez słuchawek we własnym domu. Że mogę nigdy nie zrealizować swoich fantazji seksualnych, bo drugiej osobie nie odpowiadają. Że inni mogą mi wmawiać, że należy wziąć huczne wesele w białej sukni, niemal wszędzie chodzić z mężem, zrobić sobie dziecko, a później do końca życia prowadzić monotonne życie jak oni. Gdy o tym wszystkim piszę, moje myśli wrzeszczą: nie, Ra., nie zgadzaj się! A jeśli się nie da, bierz nogi za pas, dopóki możesz!

Jest niewątpliwie trudno być w związku, gdy człowiek - jak Z. - jest egocentryczny.

Ale gdy człowiek jest podwójnie egocentryczny, wtedy jest podwójnie trudno. I mniej więcej o tym myślę, kiedy wracam od M. i się rozklejam.




niedziela, 6 września 2015

12. wakacje z duchami


Tegoroczne wakacje spędziłam bezwyjazdowo, pierwszy raz od bodajże siedmiu lat nie ruszając się z domu dalej niż o godzinę jazdy. Głównie ładowałam akumulatory po wyjątkowo trudnym i obfitującym w niewesołe przeżycia roku, czytałam i włóczyłam się po okolicy. O dziwo, nawet jestem zadowolona. Wyciszyłam się, poukładałam sobie co nieco w swojej głowie. A że większość najpiękniejszych momentów, które przeżyłam w tym roku, przeżyłam w samotności, gdzieś między lasem a polami? Widocznie tak już musi być. W długofalowej perspektywie lepsze to niż obfitujące we wrażenia wakacje z drugim człowiekiem, które następnie pozostawiają szramy na psychice, jak rok temu.

Ostatnie dwa lata zmieniły coś we mnie: zaczęłam powoli wyzbywać się oczekiwań względem ludzi.

Przez wiele lat wierzyłam, że jest na świecie ktoś o potrzebach podobnych do moich i spotkanie go to tylko kwestia czasu.

Ktoś, z kim mogłabym porozmawiać naprawdę o wszystkim, kto sluchałby mnie bez miny pod tytułem "O rany, kiedy to się skończy?" i kto opowiadałby mi o wszystkim bez obawy, że mnie znudzi... o tym, co przeczytał, co widział, o swoich myślach i poglądach, o swojej pracy, o aktualnych problemach i o tym, co jadł na obiad. (Niestety, kiedy już-już się wydaje, że ktoś taki istnieje, zwykle zdarza się coś, co pokazuje, że wcale się nie da rozmawiać o wszystkim. Pewne tematy okazują się być tematami tabu i złudzenie pryska).

Ktoś, kto by polecał mi książki i chodził ze mną po lesie, zwiedzał ze mną zamki i kochał zwierzęta. I nie brzydziłby się siedzenia na trawie, przełażenia kanałem ani spania w jednym pokoju z larwami ćmy. Ktoś, kto lubiłby czasem pójść nocą na spacer, posiedzieć w mojej kryjówce czy zrobić razem coś fajnego do jedzenia. I pograłby ze mną w tryktraka, i popstrykał zdjęcia. Ktoś, kto miałby realne, ale fajne pomysły, żeby każdy tydzień nie wyglądał tak samo.

Ktoś, kto nie uciekałby, gdy potrzebuję wsparcia, i pozwoliłby mi się czasem sobą zaopiekować. Kto nie śmiałby się z moich lęków, ale nie udawałby też superbohatera, który niczego się nie boi. Ktoś, kto myślałby serio o pracy, ale nie żyłby tylko pracą, imprezami, jedzeniem i spaniem. Ktoś, kto nie zmuszałby mnie do robienia rzeczy, których nie chcę robić, nie narzucałby mi swoich przekonań i nie traktowałby mnie jak lalkę, którą trzeba ładnie ubrać. Kto nie chciałby za wszelką cenę upodobnić mnie do innych. Ktoś, komu nie przeszkadzałoby, że chodzę w bluzie zamiast w sukience i być może mam krótsze włosy od niego. I kto akceptowałby Ri. i Ra. z ich łażeniem w dziwnych ciuchach, ich upodobaniami, peruką i sprzecznościami.

No, ale nadszedł czas, żeby pogodzić się z myślą, że ktoś taki nie istnieje, a poczucie samotności i niezrozumienia będą zawsze obecne w moim życiu, w mniejszym lub większym stopniu. Jedyne, co mogę zrobić, a właściwie muszę, to stać się silniejsza, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. I bardziej niezależna. 

Jeżeli ja siebie nie zrozumiem, nikt mnie nie zrozumie. Jeżeli ja sobie nie pomogę, nikt mi nie pomoże. Jeżeli nie będę potrafiła zaspokoić swoich potrzeb, nikt inny ich w pełni nie zaspokoi. Jeżeli nie będę umiała cieszyć się tym, co czuję, kiedy jestem sama, będę się cieszyć bardzo rzadko.

niedziela, 30 sierpnia 2015

11. o pewnej burzy


Wspominałam już chyba kiedyś, że jako dziecko przez kilka lat miałam tylko jednego prawdziwego przyjaciela.

Mój przyjaciel, nazwijmy go C., był chłopcem, z którym w szkole siedziałam w ławce (była to jedyna "koedukacyjna" ławka w naszej klasie), a po szkole spotykałam się na dworze, ponieważ mieszkaliśmy o przysłowiowy rzut beretem od siebie. Był też chłopcem, który unikał typowo chłopięcych zabaw, natomiast uwielbiał wcielać się w dziewczynkę, ubierać dziewczyńskie ciuchy, przygotowywać posiłki, bawić się lalkami, przeglądać katalogi damskiej mody, projektować ubrania i odgrywać scenki. (Robiąc to wszystko, wydawał się być sobą bardziej niż kiedykolwiek, choć jednocześnie był inny niż na co dzień wśród rówieśników -stawał się weselszy, pewny siebie, jego nieśmiałość gdzieś znikała i rozstawiał mnie po kątach). I był chłopcem, który razem ze mną żył równolegle w dwóch światach.

W pierwszym świecie - świecie realnym - C. pełnił rolę najlepszego przyjaciela z zaangażowaniem, z jakim spotykam się w kontaktach z ludźmi bardzo rzadko. Po pierwsze i najważniejsze, C. zawsze był. Przez kilka lat dzieliliśmy ze sobą naszą codzienność i wszystkie zdarzenia, które tę codzienność przyjemnie lub nieprzyjemnie zaburzały. Gdy byłam chora, C. godzinami siedział przy moim łóżku z zeszytami; gdy nie umiał zaliczyć matematyki, ja dzień w dzień przez kilka godzin uczyłam go; gdy źle się poczułam nad Morskim Okiem, zrezygnował ze spaceru, zapłacił za bryczkę i zjechał ze mną; gdy byłam smutna, nie potrzebował słów, by wyciągnąć mnie z dołka; gdy zmarła bardzo mi bliska osoba z rodziny, jako jedyny nie składał kondolencji, nie powtarzał w kółko tych samych frazesów, tylko był ze mną, milcząc; gdy nie zostałam laureatką olimpiady, zabrał mnie na spacer po polach na pocieszenie, zamiast wygadywać brednie, jakich wysłuchiwałam od rana od innych. C. był zawsze. Przynosiliśmy sobie nawzajem prezenty w Wigilię, urządzaliśmy sobie zimny prysznic w lany poniedziałek, wysyłaliśmy sobie walentynki, wróżyliśmy razem w andrzejki (tak, C. nigdy nie przejmował się takimi rzeczami jak to, że andrzejki są dla dziewczynek).

Drugi świat znaliśmy tylko my; prawda przeplatała się w nim z fikcją oraz prawdą, o której nie wiadomo było, czy nie jest fikcją. C. miał bujną wyobraźnię, którą często wykorzystywał do gry na moich emocjach - oprócz stuprocentowo fikcyjnych scenek, które odgrywaliśmy, wprowadzał też elementy fikcji do realnie istniejącej rzeczywistości. Przykładowo, aby dojść z mojego domu do domu C., można było skrócić sobie drogę, przechodząc przez porzuconą działkę, zarośniętą dzikimi chaszczami wyższymi od nas. Wzdłuż jednego z boków tejże znajdował się mur oddzielający starą działkę od podwórka C.; pomiędzy jego cegłami, w ustalonym miejscu, zostawialiśmy dla siebie wiadomości napisane w naszym własnym obrazkowym szyfrze. Po przeciwległej stronie działki stały pozostałości po murze i zabudowaniach gospodarczych, które inspirowały C. do układania historii na temat tego, czy mógł być tu w przeszłości nieistniejący budynek, kto mógł w nim mieszkać i na co tragicznie umrzeć, o czym świadczyć miała znaleziona w krzakach proteza zębowa. W tej i innych podobnych sytuacjach snuł C. opowieści o całkowicie wyimaginowanych lub żyjących kiedyś ludziach, pożarach, śmierci, nawet o pojawiających się oznakach istnienia istot nadprzyrodzonych. Sytuacje te przeżywałam na bieżąco, w trakcie opowieści, jako stuprocentową prawdę, dopiero po powrocie do domu stopniowo nabierałam do nich dystansu, odkrywając racjonalne argumenty, dla których dana historia nie mogłaby się w rzeczywistości zdarzyć. Dzięki światowi scenek i opowieści doświadczałam namacalnie radości, smutku, strachu, podekscytowania, współczucia... wszystkich emocji, które dopiero po latach umiem nazwać.

Pewnego dnia C. i ja wybraliśmy się na dłuższą niż zwykle wycieczkę rowerową; mieliśmy wtedy może po osiem, a może po dziesięć lat. Oddaliliśmy się od naszych domów za daleko, by móc wrócić w porę przed burzą, która nadciągnęła nagle i w kilka chwil zmieniła otaczający nas krajobraz. Wkoło mieliśmy pola, pod kołami ogromne kałuże na już i tak nierównej wiejskiej drodze, przed sobą ścianę ulewnego deszczu, a z góry całe wiadra tegoż deszczu spadały na nasze głowy i przewiewne ubrania, wybrane z myślą o upalnym dniu. Pedałowaliśmy, z trudem patrząc przed siebie, jednak burza wzmagała się. Gdzieś w pobliżu uderzył piorun, potem drugi. W końcu poddaliśmy się, uznając, że przeczekanie, aż burza minie, będzie lepszym rozwiązaniem. W pobliżu nie było żadnego sklepu, kościoła czy przystanku autobusowego, za to za pagórkiem porośniętym typowymi roślinami łąkowymi i krzewami, rozpychającymi się tak beztrosko, że przypominały malutką puszczę, stał wysoki, drewniany budynek gospodarczy o odrapanych ścianach i ogółem odstraszającej aparycji, prawdopodobnie już nie używany. Porzuciliśmy rowery przy drodze i popędziliśmy w jego stronę, gorączkowo szukając drzwi.

Nie jestem w stanie ocenić, ile czasu spędziliśmy w tym budynku, był to dla mnie jeden z tych momentów, gdy traci się całkowicie poczucie czasu. Prawdopodobnie byliśmy w nim nie dłużej lub niewiele dłużej niż przez godzinę, ale czułam się tak, jakbym spędziła tam cały dzień, i tak też ów dzień pamiętam. A pamiętam go w kategorii "Wspomnienia, których nigdy nie chcę zapomnieć".

Jakkolwiek zabawnie to brzmi, przeczekanie burzy w starym budynku, z dala od domu i nadopiekuńczych rodziców, było z perspektywy niespełna dziesięcioletnich dzieciaków o bujnej wyobraźni niezwykłą przygodą. A już na pewno kilka razy bardziej ekscytującą niż odgrywanie nawet najbardziej fantastycznych scenek. Budynek był prawdziwy, my byliśmy prawdziwi, prawdziwe były deszcz i grzmoty dookoła. Po latach nie pamiętam już wyglądu pomieszczenia, w którym usiedliśmy, wiem tylko, że znajdowały się tam słoma i najróżniejsze graty. Ale to, jak się czułam, pamiętam dokładnie: zaraz po wejściu zalała mnie fala tych samych emocji, które czułam zawsze, ilekroć robiłam coś zakazanego. Tym razem były jednak znacznie bardziej intensywne. Mogłabym przysiąc, że pomimo odgłosów burzy na zewnątrz słyszałam własne serce.

- Boisz się? - zapytał C.
- Nie - skłamałam; w rzeczywistości bałam się, ale tylko jednego: że ktoś dorosły nas nakryje, opieprzy i każe nam się w te pędy wynosić.

Gdy deszcz na pewien czas odrobinę zelżał, przypomniałam sobie o rowerach i wyszłam na zewnątrz, żeby przestawić je w bezpieczniejsze miejsce. Po powrocie C. usiłował mnie nastraszyć:
- Wiesz, tu chyba czasem przychodzi jakiś zboczeniec - powiedział.
- Skąd wiesz?
- Bo znalazłem tu parę czasopism z gołymi babami. Schowałem je.
Dzisiaj jestem pewna, że było to kłamstwo, jedna z wielu fantazji obliczonych na wzbudzenie we mnie emocji i obserwowanie mojej reakcji. Ale w tamtym momencie pewna wcale nie byłam, zwłaszcza, że w tamtych czasach niemal wszystko, co powiedziane zostało poważnym tonem, brałam serio.

A później siedzieliśmy na stercie słomy, kupie narzędzi czy czymś podobnym, rozmawiając półgłosem i słuchając, jak burza na przemian się uspokaja i wzmaga. Za sprawą okienka, a może dwóch, w środku było stosunkowo jasno. Kiedy przestało grzmieć i deszcz padał już bardzo lekko, wyszliśmy, starannie zatrzaskując drzwi za sobą; zapach powietrza po burzy obezwładnił mnie do reszty, jechałam do domu jak zahipnotyzowana, jakby to wszystko mi się przyśniło.

Od tamtego czasu jest we mnie jakaś dziwna tęsknota. A może zawsze była?

Uwielbiam burze - mogłabym spędzić cały dzień, słuchając odgłosów burzy, a już najbardziej przepadam za nimi nocą, gdy leżę w łóżku i czuję się, jakby burza zacieśniała krąg dookoła mnie, podchodząc coraz to bliżej i bliżej, i jakby nie było nikogo innego na świecie. Gdy pada, zdarza się, że coś mnie "nosi", mam ochotę wyjść z domu i iść przed siebie, aż znajdę jakieś odludne miejsce, a później móc siedzieć tam zwinięta w kłębek i wdychać czyste powietrze. Fantazjuję o starych budynkach, zwłaszcza opuszczonych budynkach mieszkalnych. Śnią mi się takie budynki, po których łażę i łażę, szukając czegoś, ale nie wiedząc, czego szukam - zawsze mam wrażenie, że jestem o krok od przypomnienia sobie tego, że przypomnę sobie w kolejnym pomieszczeniu, na wieży albo po wyjściu z podziemnego korytarza... nigdy jednak sobie nie przypominam.

Tak nawiasem, tęsknię też za C. i pomimo upływu lat pozostaje on jedną z osób, które śnią mi się najczęściej. W snach nie ma znaczenia, że C. po ośmiu latach przyjaźni oszukał mnie i okradł - czasem jesteśmy dziećmi i jak dawniej wędrujemy we dwoje po nieznanych nam wcześniej miejscach, a czasem jesteśmy dorosłymi w innej rzeczywistości, w której żadna kradzież się nie wydarzyła. I wtedy, w tym drugim wariancie, biegnę nocą w piżamie przez chaszcze, żeby wleźć do pokoju C. przez okno. Bynajmniej nie dlatego, że chcę porozmawiać.